Co by było gdyby Polska zaatakowała Niemcy tuż po przejęciu władzy przez Hitlera?

0
784
Vickers E - brytyjski czołg lekki używany przez Wojsko Polskie w latach 30. XX wieku.

Historycy nie są zgodni co do istnienia w pierwszej połowie lat 30. XX wieku polskich planów wojny prewencyjnej przeciwko Niemcom: nie wiadomo, czy Rzeczpospolita istotnie nosiła się z zamiarem ataku (np. wspólnie z Francją) na kraj rządzony przez Adolfa Hitlera czy też nasza administracja jedynie sprytnie podgrzewała i wykorzystywała w swoich politycznych celach zaistniałe nastroje, a wręcz plotki. Pewne jest natomiast to, że do ataku w pierwszej połowie dekady ostatecznie nie doszło i 6 lat później Wehrmacht był już na tyle silny, że w dość krótkim czasie rozbił Wojsko Polskie, a później armie innych państw Starego Kontynentu. Zastanówmy się jednak jak mogłyby potoczyć się losy Polski i Europy, gdyby jednak Józef Piłsudski zdecydował się uderzyć na Niemcy zanim władza nowego kanclerza okrzepła.

Podpisanie latem roku 1932 polsko-sowieckiego paktu o nieagresji częściowo i w ograniczonym zakresie, ale jednak, uspokajało i zabezpieczało naszą politykę zagraniczną na odcinku wschodnim. Okazało się to bardzo cenne, gdyż na początku roku 1933 władzę w Niemczech przejął Adolf Hitler. Nie oznacza to oczywiście, że działania wcześniejszych rządów Republiki Weimarskiej wobec Rzeczpospolitej były przyjazne. Przeciwnie, były to gabinety wybitne antypolskie, a przy okazji gotowe współpracować z „czerwonymi” z Moskwy, jeśli leżałoby to w interesie Niemiec. Niemniej jednak nowy kanclerz w pierwszych tygodniach urzędowania dał w wywiadach upust swoim emocjom i niejako odkrył karty. W jednym z wywiadów (dla angielskiego „Sunday Express” w lutym roku 1933) Adolf Hitler wprost podważał polskie prawa do Pomorza, ubolewając nad „strasznym” losem Niemców odseparowanych od Prus Wschodnich. Sprostowanie stanowiska w ciągu kilku godzin na niewiele się zdało. W odpowiedzi Alfred Wysocki – polski poseł w Berlinie – realizując polecenia od samego Józefa Piłsudskiego zasugerował stronie niemieckiej możliwość… wojny.

W tym samym czasie Senat Wolnego Miasta Gdańska zlikwidował policję portową i przekazał jej kompetencje policji miejskiej – formacji realnie niemieckiej. Polska nie przeszła jednak wobec tego obojętnie. Wszak miasto zamieszkałe głównie przez Niemców znajdowało się co prawda pod nadzorem Ligi Narodów, ale Rzeczpospolita miała zagwarantowane w nim swoje prawa. Wobec tego już początkiem marca na Westerplatte przybył batalion polskiej piechoty morskiej, który pozostawał na miejscu kilka dni – do czasu przywrócenia policji portowej w dotychczasowej formie.

Lokalny incydent, którego stroną formalnie w ogóle nie byli Niemcy, podgrzał jednak atmosferę. Ale i bez tego była ona gęsta i gorąca. Wszak wczesną wiosną roku 1933 europejskie mocarstwa negocjowały warunki paktu czterech, który w zasadzie usuwałby na bok Ligę Narodów i tworzył nowy koncert mocarstw z udziałem Włoch, Niemiec, Wielkiej Brytanii i Francji. Wielu uważa, że negocjacyjna opieszałość administracji Hitlera spowodowała „ujawnienie” Berlinowie przez Rzym „informacji” o planowanej polsko-francuskiej interwencji w Niemczech. Zamiast jednak przekonać nazistów do traktatu (którego ostatecznie nie ratyfikowali), faszyści nastraszyli Berlin, który błyskawicznie połączył „doniesienia” ze wzmocnieniem obsady Westerplatte oraz rozwojem polskiego przemysłu zbrojeniowego i powołaniem do wojska większej liczby roczników niż zwykle, o czym informował niemiecki poseł w Warszawie Hans-Adolf von Moltke. Warto jednak odnotować, że dyplomata uważał polskie działania raczej za polityczny i dyplomatyczny blef.

Mimo takiego nastawienia Moltkego sprawa była na tyle poważna, że już w kwietniu roku 1933 szef niemieckiego MSZ Konstantin von Neurath informował Adolfa Hitlera o ryzyku wojny prewencyjnej – polskiej interwencji wojskowej w Rzeszy. Zbiegło się to z wielką defiladą wojsk Rzeczypospolitej w Wilnie. W konsekwencji Berlin złagodzili ton, a polski poseł został przyjęty przez kanclerza i zapewniony o pokojowych zamiarach nowej administracji.

Mimo ewidentnego ocieplenia retoryki jeszcze jesienią roku 1933 – tuż po wystąpieniu III Rzeszy z Ligi Narodów – jeden z niemieckich oficerów otrzymał zadanie przygotowania planu obrony kraju na wypadek polskiej inwazji mogącej stanowić odpowiedź na porzucenie owego międzynarodowego gremium. Zbiegło się to także z defiladą polskich wojsk w Krakowie, co dla niektórych wyglądało na koncentrację wojsk przed uderzeniem na zachodniego sąsiada (i możliwe, że miało tak wyglądać). Tym razem obawy Rzeszy były jednak bardziej uzasadnione. Właśnie wtedy bowiem Warszawa sondowała w Paryżu lojalność sojusznika w obliczu wzmacniania się sąsiada obu państw. Test wypadł niepomyślnie, wobec czego polska dyplomacja nie miała wyboru i zasugerowała Niemcom ustabilizowanie relacji, na co Berlin przystał. Efektem zwrotu okazał się zawarty w roku 1934 pakt o nieagresji oraz inne umowy – np. ograniczające wzajemne atakowanie się w przestrzeni publicznej. Temat wojny prewencyjnej przestał być aktualny.

Tak się jednak wcale nie musiało stać – wszak niektóre działania strony polskiej miały cechy prowokacji. Co prawda bowiem najpewniej rząd Rzeczpospolitej nie myślał o żadnej wojnie i jedynie testował Berlin oraz Paryż, co pokazało, że w sytuacji ewentualnej wojny z Niemcami nie ma co liczyć na Francuzów, jednak nikt nie mógł wykluczyć, że pewne zachowania Warszawy lub Berlina nie spowodują trwałej eskalacji napięcia, a nawet popadnięcia w spiralę wrogości, która mogłaby zaprowadzić relacje obu państw poza linię, za którą jest już tylko wojna.

Odnotujmy przy tym, że pacyfikacja Niemiec była w interesie Polski. W umiarkowanym stopniu i jedynie na kilkanaście miesięcy udało się osiągnąć porzucenie wrogiej nam retoryki drogą dyplomatyczną, jednak do pełnego sukcesu było bardzo daleko, co pokazały następne lata, a nawet sam rok 1933, gdy Rzesza opuściła Ligę Narodów – jeden z fundamentów porządku wersalskiego, ładu korzystnego dla naszego kraju. Dalej przyszła kolej chociażby na remilitaryzację Nadrenii, Anschluss Austrii, zajęcie czechosłowackich Sudetów, a potem podział całego państwa naszych południowych sąsiadów. Ponadto Niemcy nieustannie rozwijali swój potencjał militarny – mocno ograniczony przez traktaty kończące I wojnę światową.

Mając świadomość iluzorycznych gwarancji bezpieczeństw ze strony Francji oraz podejrzewając, że niemiecka ugodowość wynika raczej z aktualnego niedoboru siły niż autentycznego porzucenia pragnień o odzyskaniu Śląska, Wielkopolski i Pomorza, atak i pacyfikacja Rzeszy tuż po przejęciu władzy przez Adolfa Hitlera oraz odsunięcie owego kanclerza od rządów jawiły się z pewnością jako atrakcyjna perspektywa (choć przecież nie wolna od zagrożeń i wad). Skoro jednak nie zdecydowano się na takie rozwiązanie, to najpewniej oceniono je negatywnie: albo z powodu zbyt wysokiej ceny politycznej, jaką przyszłoby zapłacić za atak na Niemcy, albo z powodu niewielkich szans na sukces całej operacji. Wiele wskazuje na to, że była to refleksja uzasadniona.

Załóżmy bowiem, że Polska zdecydowałaby się w roku 1933 na samodzielny atak na III Rzeszę. Bez wątpienia przy odrobinie szczęścia oraz wzniesieniu się dowódców na wyżyny swoich umiejętności sama wojna nie byłaby w tamtym momencie dziejowym przegrana już na starcie. Przeciwnie. Nasze wojsko dysponowało potencjałem, by pobić w bitwach mocno ograniczoną liczebnie przez powojenne ustalenia armię Niemiec. Czy jednak neutralizacja armii posłusznych Hitlerowi rozwiązałaby problem? Wydaje się, że nie. Rzeczpospolita potrzebowałaby bowiem doprowadzenia Niemiec do całkowitej uległości, a nawet zdobycia wpływu na tamtejszą opinię publiczną.

Samo pobicie wojska III Rzeszy nie rozwiązałoby problemu, a najpewniej jeszcze bardziej umocniłoby nastroje antypolskie i rewanżystowskie w społeczeństwie. Naród niemiecki natomiast skonsolidowałby się wokół kanclerza Hitlera, który uzyskałby poparcie ze strony środowisk dotąd opozycyjnych. Trudne byłoby także obalenie jego rządu i zmuszenie kraju do przyjęcia warunków bezwarunkowej kapitulacji. Gabinet nazistów mógłby przecież ewakuować się z Berlina, a pogoń za rządem w kierunku zachodnich lub południowych Niemiec mocno rozciągnąłby front i wydłużył linie zaopatrzenia ciągnące się setkami kilometrów po terenie wrogim i pełnym nacjonalistycznych organizacji paramilitarnych. Z kolei ewentualne obalenie narodowych socjalistów i stworzenie propolskiego rządu w Berlinie (zamiast hitlerowców lub równolegle z nimi na zasadzie alternatywnej władzy) nie byłoby oparte na jakimkolwiek stabilnym fundamencie, zaś obalonego lub przegonionego Hitlera rychło zastąpiłby inny antypolski rewanżysta, o ile oczywiście do władzy nie powróciłby sam lider nazistów wzmocniony aurą ofiary prześladowań i zarazem wytrwałego obrońcy Niemiec.

Osiągnięcie celu polegającego na pełnym odsunięciu od Polski zagrożenia niemieckim rewanżyzmem zainteresowanym odzyskaniem Pomorza, Wielkopolski i Śląska wymagałoby czegoś więcej niż wygranej bitwy czy nawet wejścia naszej armii do Berlina. Wymagałoby okupacji. Ta jednak jawi się jako całkowita mrzonka. Polska – mimo że teoretycznie w roku 1933 mogła pokusić się nawet o zwycięstwo nad Niemcami – nie miała żadnych szans na zorganizowanie skutecznej administracji okupacyjnej w kraju większym i ludniejszym niż Rzeczypospolita. Republika Weimarska oraz III Rzesza w pierwszych latach istnienia liczyła bowiem 470 tys. km. kwadratowych powierzchni oraz ponad 62 miliony ludności. Dla porównania Polska obejmowała obszar blisko 390 tys. km. kwadratowych zamieszkałych (w roku 1931) przez 32 miliony ludzi, z których 1/3 stanowiły mniejszości narodowe. Pamiętajmy ponadto, że Rzeczpospolita była wtedy jednym z najbiedniejszych krajów w Europie i z trudem radziła sobie z własnymi problemami.

Aby akcja odniosła sukces, Polska musiałaby przekonać do swojej polityki co najmniej Francję – a najpewniej także Wielką Brytanię – i wspólnie przeprowadzić operację zbliżoną do tej z lat powojennych, a znanej jako 4 D: denazyfikacja, demilitaryzacja, dekartelizacja, demokratyzacja. W roku 1933 nie było jednak ku temu żadnych szans. Skoro bowiem potrzebnej motywacji nie wykazywała nawet Francja – kraj potencjalnie najbardziej zainteresowany osłabieniem Niemiec – to czemuż miałaby pójść na to Wielka Brytania. Ugodowość wobec Hitlera zaprezentowana w Monachium jesienią roku 1938 pokazała bowiem, że kraje zachodnie były gotowe pójść na olbrzymie ustępstwa, byle tylko zyskać jeszcze chociaż kilka miesięcy pokoju. W tej sytuacji ewentualny samodzielny atak Polski na III Rzeszę, choć mógłby przynieść sukces militarny, nie dałby długotrwałego sukcesu politycznego, a może nawet powiększyłby zagrożenie, przed którym miał chronić – pogłębiłby antypolskie nastawienie Niemców, pchnął tamtejsze społeczeństwo w stronę jeszcze potężniejszego radykalizmu i zamiast osłabić, umocniłby panowanie nazistów. Akcja mogła mieć sens wyłącznie w sytuacji uzyskania przez Warszawę międzynarodowego wsparcia – nawet nie akceptacji, ale realnej, konkretnej pomocy, namacalnego udziału aliantów w operacji zbrojnej. Taki scenariusz przekreśliła jednak postawa Francuzów.

Wiele wskazuje więc na to, że gra polskich polityków sugerujących Berlinowi w roku 1933 rozważanie ataku na Niemcy i doprowadzających w ten sposób (w obliczu francuskiej ignorancji) do zawarcia traktatu o nieagresji, była rozwiązaniem o wiele bezpieczniejszym i przede wszystkim skutecznym. Ów pakt dał nam bowiem czas na przygotowanie się do wojny, która ostatecznie nadeszła jesienią roku 1939. A czy ów okres wykorzystaliśmy najlepiej jak się dało… to już zupełnie inny temat.

Michał Wałach

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj