Naturalny, a bardziej śmiercionośny niż wojna. Historia porodu

0
516

Zioła i zwierzęce ekskrementy, wielowiekowe doświadczenia i odważne eksperymenty, wiara i czary. Porody przybierały w historii Europy różne formy oraz towarzyszyły im rozmaite dodatki, jednak zawsze – do czasu nastania nowoczesnej medycyny – stanowiły dla życia kobiety olbrzymie niebezpieczeństwo.

Wydawać by się mogło, że coś tak naturalnego jak wydawanie na świat potomstwa to dla kobiet absolutna rutyna. Niestety jednak zarówno współcześnie, jak i w przeszłości, rzeczywistość wyglądała odmiennie. Na szczęście dzisiaj panie – przynajmniej w naszym kręgu kulturowym – mogą korzystać ze wsparcia świetnie wykształconych lekarzy, rozwiniętej medycyny oraz same są w lepszej kondycji chociażby za sprawą zróżnicowanej diety. Dawniej było tylko gorzej, a braki zastępowano gusłami oraz – całe szczęście – doświadczeniami starszych pokoleń.

Szacuje się, że w średniowieczu przy porodzie umierało od 10 do 15 proc. kobiet, a i w nowożytności sytuacja nie uległa istotnej zmianie. W praktyce oznacza to więc, że gdybyśmy żyli czy to za Piastów, Jagiellonów czy Wazów (a w bardziej zacofanych regionach do pewnego stopnia również jeszcze w czasach zaborów), to na 10 znanych nam kobiet co najmniej jedna, a być może i dwie zmarłyby wydając na świat potomstwo. Zresztą i dzieci miały w takiej sytuacji niskie szanse na przeżycie, gdyż komplikacje okołoporodowe często wiązały się z nieprawidłowościami w ich rozwoju – nawet, patrząc z perspektywy współczesności, niegroźnymi.

Warto jednak pamiętać, że bardzo rzadko praktykowano w dawnej Europie cesarskie cięcie i przez długi czas (podobnie jak i w starożytnym Rzymie) nie wiązało się ono z ratowaniem kobiet, a jedynie dzieci. Ówczesna wiedza medyczna pozwalała bowiem tylko na wyjęcie żyjącego jeszcze noworodka z macicy zmarłej, a i malca często nie udawało się odratować. Sytuacja zaczęła ulegać zmianie dopiero u progu nowożytności, jednak początki cesarskich cięć wykonywanych na żyjącej kobiecie, które niewiasta przeżyła, mają na poły anegdotyczny charakter. Chodzi o sprawę trzebiciela świń – Jakuba Nufera z Siegershausen w kantonie Thurgau – który za zgodą władz próbował ratować cierpiącą i – jak zapewne słusznie sądził – umierającą podczas porodu małżonkę. Zgodnie z przekazami z końca XV wieku mężczyzna wykonał na swojej lubej cięcie w sposób znany mu z pracy, a próbę przeżyło nie tylko dziecko, ale i matka. Jeśli jednak owe pogłoski opierają się na prawdziwej historii, to mówić należy raczej o wyjątkowym szczęściu lub cudzie. Pierwszy udokumentowany przypadek udanej „cesarki” (udanej nie tylko dla dziecka, ale i matki) pochodzi bowiem dopiero z wieku XVII, a w Polsce przyszło na to czekać do roku 1821. Jednak pomimo tamtych sukcesów cięcie stało się powszechne zaledwie kilka dekad temu, w XX wieku – po wynalezieniu przez Aleksandra Fleminga penicyliny.

Do czasu rozwoju i w ogóle upowszechnienia higieny w medycynie szanse kobiet na przeżycie cesarskiego cięcia były niskie. Ryzyko dotyczyło zresztą także porodów siłami natury. I nie mówimy wcale o rzadkich komplikacjach. Brak wiedzy osoby odbierającej poród mógł oznaczać zgon matki i dziecka również w sytuacji tzw. porodu pośladkowego – czyli nieprawidłowego ułożenia dziecka. Dziś taka okoliczność także stanowi wyzwanie, jednak w olbrzymiej części przypadków wszystko kończy się pomyślnie. A mówimy przecież aż o około 5 proc. porodów!

Brak stosowania się osoby odbierającej poród do podstawowych zasad higieny – do pewnego momentu zupełnie nieznanych europejskim społeczeństwom – to tylko jedno z zagrożeń. Innym mogła być bowiem chociażby… zła dieta matki. Anemia wywołana brakiem żelaza sprzyjała krwotokom, które mogły być dla kobiety w połogu zabójcze. Dotyczyło to głównie warstw najniższych, jednak i tak w komplikacjach okołoporodowych panowała istna „demokracja” – przy porodzie zmarła m.in. św. Jadwiga Andegaweńska, król Polski.

Nie mając medycznej wiedzy ludzie próbowali jednak jakoś sobie radzić, szczególnie, że wyzwanie było powszechne (w wiekach średnich 40-letnia kobieta była w ciąży – statystycznie – przez około… 20 lat, a osłabienie wywołane wręcz nieustannym stanem błogosławionym powodowało w niektórych populacjach średnio krótsze życie kobiet niż mężczyzn). Korzystano więc z doświadczeń starszych niewiast – spośród których część specjalizowała się w odbieraniu porodów (zwano je akuszerkami, babami, dzieciobiorkami lub pęporzezkami). Potrafiły one np. obrócić dziecko w łonie matki w sytuacji nieprawidłowego ułożenia się maleństwa lub odpowiednimi masażami łagodzić bóle. Ponadto sięgano po zioła i modlono się do świętych-orędowników opiekujących się kobietami rodzącymi. Zamożniejsze niewiasty mogły natomiast wydawać potomstwo na świat przy dźwiękach śpiewanego przez chór „peperitu” – litanii nazywanej tak od łacińskiego sformułowania oznaczającego „porodziła”: „Anna peperit Samuelem, Elisabeth peperit Iohannem, Anna peperit Mariam, Maria peperit Christum”. Niektóre metody uznać musimy jednak za mocno kontrowersyjne. To chociażby „specyfiki” takie jak „przeciwbólowe” okłady z łajna kobyły czy wróblich odchodów oraz „inhalacje” z końskiego gnoju. Niekiedy sięgano także po… magię – i to także w społeczeństwach teoretycznie schrystianizowanych.

Niektóre porady średniowiecznych i nowożytnych położników oraz akuszerek wydają się jednak – patrząc z perspektywy wiedzy XXI wieku – zaskakująco rozsądne. To zalecenie chodzenia po sypialni w celu przyspieszenia wyjścia dziecka na świat czy rodzenie w półmroku (pierwsza porada opiera się na grawitacji, zaś zrealizowanie drugiej sprzyja działaniu oksytocyny – hormonu związanego z akcją porodową, który jest jednak „wrażliwy” na bodźce; niestety radzono także do ciemności dodać… hałas, co z biologicznego punktu widzenia niwelowało korzyści wynikające z mniejszej ilości światła).

Mimo starań różnych osób – od lekarzy zerkających do starożytnych traktatów po korzystające z własnego doświadczenia akuszerki – aż do czasu upowszechnienia się higieny oraz nowoczesnej medycyny z lekarstwami oraz narzędziami diagnostycznymi na czele poród i połóg stanowił główny powód śmierci młodych kobiet. Jeśli natomiast tragedia ominęła samą matkę, to śmierć czyhała na jej maleństwa – jeszcze nieco ponad 100 lat temu ponad połowa pań przynajmniej raz w życiu utraciła dziecko. Wszystko to powoduje, że całkowicie prawdopodobnie brzmią szacunki historyków oceniających, że chociażby w obfitującym w nieustanne konflikty zbrojne XVII wieku więcej kobiet zmarło przy porodzie niż mężczyzn na wojnie.

Michał Wałach

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj