„Ostatni carowie” – dobry i zły fabularyzowany serial dokumentalny

0
658
Fot.: „Ostatni Carowie”, odcinek 1 / netflix.com

Na pierwszy rzut oka fabularyzowany mini-serial dokumentalny Netflixa „Ostatni carowie” może się podobać. Jest bowiem wszystko, czego potrzeba naprawdę niezłej produkcji: rozmach, wierność detalom, dobra gra aktorska, autentyczność bohaterów, komentarze historyków. Niestety dla części odbiorców produkcja może okazać się niezbyt ambitna, a co więcej – spora grupa potencjalnych widzów w ogóle powinna zrezygnować z jego oglądania. Dlaczego?

„Ostatni carowie” przenoszą nas do XIX-wiecznej Rosji, która targana jest rozmaitymi kryzysami, konfliktami i emocjami – żeby nie powiedzieć: namiętnościami. Widzimy z jednej strony głębokie przywiązanie do prawosławia, z drugiej zaś – zabobonność, ciemnotę i rozpustę. Obraz społeczeństwa ze szczególnym uwzględnieniem elit to jednak nie wszystko. Film pokazuje bowiem dynastię Romanowów w sposób bardzo ludzki: kochają, śmieją się, ale także cierpią. To ostatnie w połączeniu z wielką polityką rodzą naprawdę zatrważające konsekwencje: zbliżenie się do dworu i uzyskiwanie coraz większych wpływów przez szarlatana Grigorija Rasputina. Był on bowiem uznawany przez cesarza i cesarzową za jedyną osobę mogącą uzdrowić ich syna i następcę rosyjskiego tronu cierpiącego na chorobę królów – hemofilię. Dodatkowo polityka przełomu XIX i XX wieku była w przypadku Rosji wielowątkowa, skomplikowana i niekiedy krwawa. Kraj wymagał pilnych reform, co udowodniła zaskakująca porażka w wojnie z Japonią. Przemiany rodziły się jednak w bólach za sprawą zachowawczego nastawienia części aparatu władzy, w tym cara. Oliwy do ognia dolała zaś ciągnąca się latami I wojna światowa, której nieprzyjemne – delikatnie mówiąc – konsekwencje zwiększyły sympatie robotników dla ruchów wywrotowych. To wszystko doprowadziło do wybuchu krwawej rewolucji bolszewickiej, której liderzy nie mieli żadnych oporów przed wymordowaniem całej rodziny Mikołaja II z władcą na czele.

Ktoś jednak powie: to nic nowego, tę historię wszyscy znamy z podręczników. Zgoda. Nie o to jednak chodzi w filmach dokumentalnych, aby zaprezentować najnowsze ustalenia historyków – te bowiem odnajdujemy w pracach naukowych – ale uporządkować i przedstawić w sposób przystępny znane fakty. Tę funkcję serial „Ostatni carowie” spełnia w sposób doskonały, bowiem w zwięzłej formie odbiorca może poznać losy Rosji przełomu XIX i XX wieku zarówno na polu dynastycznym, politycznym, społecznym, ekonomiczny, religijnym jak i militarnym.

A to wszystko w naprawdę atrakcyjnym „opakowaniu”. Producenci poważnie potraktowali dbałości o szczegóły, dzięki czemu możemy poczuć atmosferę panującą w ówczesnym Petersburgu i innych miejscach Imperium Romanowów. Na wysokim poziomie stoi także gra aktorska oraz komentarze historyków – nie zapominajmy bowiem, że mówimy o fabularyzowanym, ale jednak dokumencie. Niestety zadowolenia z warstwy merytorycznej nie mogą wyrazić osoby obeznane z omawianymi wydarzeniami – i to nawet nie na poziomie profesorskim, ale po prostu poważnie interesujące się dziejami XIX i XX-wiecznej Europy. Nie jest to jednak zarzut ani do specjalistów wypowiadających się w serialu – wszak dysponują obszerniejszą wiedzą, ale nie mieli wpływu na to, co znalazło się w ostatecznej wersji produkcji – ani do twórców obrazu, którzy najwyraźniej wyszli z założenia, że lepiej stworzyć dzieło uproszczone, ale atrakcyjne. Bez wątpienia bowiem nadmiar szczegółów ucieszyłby nielicznych pasjonatów, ale odstraszyłby liczniejsze osoby niemające o wydarzeniach większego pojęcia.

Niestety – i to jest już to zarzut – twórcy poszli za trendami panującymi we współczesnej kinematografii i nie oszczędzili widzom nieobyczajnych scen (w tym związanych z Grigorijem Raspitinem), które często niewiele noszą do fabuły. Oglądając serial można było nawet momentami odnieść wrażenie, że producenci mają odbiorców za osoby niezbyt bystre, gdyż wymagające kilkukrotnego pokazania zachowań, o jakie oskarżano syberyjskiego szarlatana, by dopiero pojąć, kim był. Tymczasem nadmiar tego typu scen – niestety niezbyt zaskakujący we współczesnych filmach fabularnych, ale dziwny w przypadku dokumentów – może dyskwalifikować serial jako właściwy obraz przybliżający dzieje XIX i XX-wiecznej Rosji młodym odbiorcom, a jego ewentualne prezentowanie np. w szkole podczas lekcji historii wymagałoby od nauczyciela bardzo wiele uwagi i szczegółowego zaznaczenia, co może, a czego nie powinien wyświetlać.

To wszystko powoduje, że obraz, który za sprawą dbałości o szczegóły z epoki zasłużył na brawa, a z powodu postawienia na w miarę uproszczony przekaz mógłby stać się przydatny nie tylko w rozrywce, ale także edukacji ogólnej, musi zostać jednak uznany za film, przy którego rekomendacji należy postawić „gwiazdkę” lub „znak zapytania”. A szkoda, bo gdyby nie przesadne nasycenie go wspomnianymi scenami, mógłby być interesującą ofertą dla wszystkich i przybliżać oraz porządkować wydarzenia, które rozgrywając się na odległym rosyjskim dworze doprowadziły do upadku Imperium Romanowów, co umożliwiło odrodzenie niepodległej Polski.

Michał Wałach

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj