Na pierwszy rzut oka fabularyzowany mini-serial dokumentalny Netflixa „Ostatni carowie” może się podobać. Jest bowiem wszystko, czego potrzeba naprawdę niezłej produkcji: rozmach, wierność detalom, dobra gra aktorska, autentyczność bohaterów, komentarze historyków. Niestety dla części odbiorców produkcja może okazać się niezbyt ambitna, a co więcej – spora grupa potencjalnych widzów w ogóle powinna zrezygnować z jego oglądania. Dlaczego?
„Ostatni carowie” przenoszą nas do XIX-wiecznej Rosji, która targana jest rozmaitymi kryzysami, konfliktami i emocjami – żeby nie powiedzieć: namiętnościami. Widzimy z jednej strony głębokie przywiązanie do prawosławia, z drugiej zaś – zabobonność, ciemnotę i rozpustę. Obraz społeczeństwa ze szczególnym uwzględnieniem elit to jednak nie wszystko. Film pokazuje bowiem dynastię Romanowów w sposób bardzo ludzki: kochają, śmieją się, ale także cierpią. To ostatnie w połączeniu z wielką polityką rodzą naprawdę zatrważające konsekwencje: zbliżenie się do dworu i uzyskiwanie coraz większych wpływów przez szarlatana Grigorija Rasputina. Był on bowiem uznawany przez cesarza i cesarzową za jedyną osobę mogącą uzdrowić ich syna i następcę rosyjskiego tronu cierpiącego na chorobę królów – hemofilię. Dodatkowo polityka przełomu XIX i XX wieku była w przypadku Rosji wielowątkowa, skomplikowana i niekiedy krwawa. Kraj wymagał pilnych reform, co udowodniła zaskakująca porażka w wojnie z Japonią. Przemiany rodziły się jednak w bólach za sprawą zachowawczego nastawienia części aparatu władzy, w tym cara. Oliwy do ognia dolała zaś ciągnąca się latami I wojna światowa, której nieprzyjemne – delikatnie mówiąc – konsekwencje zwiększyły sympatie robotników dla ruchów wywrotowych. To wszystko doprowadziło do wybuchu krwawej rewolucji bolszewickiej, której liderzy nie mieli żadnych oporów przed wymordowaniem całej rodziny Mikołaja II z władcą na czele.
Ktoś jednak powie: to nic nowego, tę historię wszyscy znamy z podręczników. Zgoda. Nie o to jednak chodzi w filmach dokumentalnych, aby zaprezentować najnowsze ustalenia historyków – te bowiem odnajdujemy w pracach naukowych – ale uporządkować i przedstawić w sposób przystępny znane fakty. Tę funkcję serial „Ostatni carowie” spełnia w sposób doskonały, bowiem w zwięzłej formie odbiorca może poznać losy Rosji przełomu XIX i XX wieku zarówno na polu dynastycznym, politycznym, społecznym, ekonomiczny, religijnym jak i militarnym.
A to wszystko w naprawdę atrakcyjnym „opakowaniu”. Producenci poważnie potraktowali dbałości o szczegóły, dzięki czemu możemy poczuć atmosferę panującą w ówczesnym Petersburgu i innych miejscach Imperium Romanowów. Na wysokim poziomie stoi także gra aktorska oraz komentarze historyków – nie zapominajmy bowiem, że mówimy o fabularyzowanym, ale jednak dokumencie. Niestety zadowolenia z warstwy merytorycznej nie mogą wyrazić osoby obeznane z omawianymi wydarzeniami – i to nawet nie na poziomie profesorskim, ale po prostu poważnie interesujące się dziejami XIX i XX-wiecznej Europy. Nie jest to jednak zarzut ani do specjalistów wypowiadających się w serialu – wszak dysponują obszerniejszą wiedzą, ale nie mieli wpływu na to, co znalazło się w ostatecznej wersji produkcji – ani do twórców obrazu, którzy najwyraźniej wyszli z założenia, że lepiej stworzyć dzieło uproszczone, ale atrakcyjne. Bez wątpienia bowiem nadmiar szczegółów ucieszyłby nielicznych pasjonatów, ale odstraszyłby liczniejsze osoby niemające o wydarzeniach większego pojęcia.
Niestety – i to jest już to zarzut – twórcy poszli za trendami panującymi we współczesnej kinematografii i nie oszczędzili widzom nieobyczajnych scen (w tym związanych z Grigorijem Raspitinem), które często niewiele noszą do fabuły. Oglądając serial można było nawet momentami odnieść wrażenie, że producenci mają odbiorców za osoby niezbyt bystre, gdyż wymagające kilkukrotnego pokazania zachowań, o jakie oskarżano syberyjskiego szarlatana, by dopiero pojąć, kim był. Tymczasem nadmiar tego typu scen – niestety niezbyt zaskakujący we współczesnych filmach fabularnych, ale dziwny w przypadku dokumentów – może dyskwalifikować serial jako właściwy obraz przybliżający dzieje XIX i XX-wiecznej Rosji młodym odbiorcom, a jego ewentualne prezentowanie np. w szkole podczas lekcji historii wymagałoby od nauczyciela bardzo wiele uwagi i szczegółowego zaznaczenia, co może, a czego nie powinien wyświetlać.
To wszystko powoduje, że obraz, który za sprawą dbałości o szczegóły z epoki zasłużył na brawa, a z powodu postawienia na w miarę uproszczony przekaz mógłby stać się przydatny nie tylko w rozrywce, ale także edukacji ogólnej, musi zostać jednak uznany za film, przy którego rekomendacji należy postawić „gwiazdkę” lub „znak zapytania”. A szkoda, bo gdyby nie przesadne nasycenie go wspomnianymi scenami, mógłby być interesującą ofertą dla wszystkich i przybliżać oraz porządkować wydarzenia, które rozgrywając się na odległym rosyjskim dworze doprowadziły do upadku Imperium Romanowów, co umożliwiło odrodzenie niepodległej Polski.
Michał Wałach