7 grudnia roku 1970 był największym politycznym triumfem i zarazem jednym z najszczęśliwszych dni w życiu Władysława Gomułki. Dwa tygodnie później nie był on już jednak I sekretarzem KC PZPR. Co się stało w tym okresie? Polskie Wybrzeże spłynęło krwią, a odpowiedzialność za zbrodnię ponoszą rządzący komuniści choć – jak to często bywało w historii III RP – nikt nie poniósł realnych konsekwencji prawnych.
Ów szczęśliwy dzień w życiu Władysława Gomułki to dzień podpisania porozumienia między władzami PRL a przywódcami RFN. Tym samym Niemcy Zachodnie uznały polską granicę zachodnią na Odrze i Nysie Łużyckiej. Dla ogarniętego antyniemieckimi fobiami I sekretarza KC PZPR był to wielki sukces polityczny i osobista radość.
Wraz z negocjacjami stanowiącymi epokowy sukces zarówno dla władz PRL jak i narodu polskiego (wówczas, jak niemal nigdy, cele partii i narodu były zbieżne), administracja Polski Ludowej przygotowywała jednak podwyżkę cen produktów, w tym żywności. Decyzję podjęto końcem listopada, a ogłoszono ją społeczeństwu 12 grudnia wieczorem. Zmiany wchodziły w życie niemalże natychmiast. Nikt nie został uprzedzony chociażby kilka tygodni przed owym faktem. Tymczasem zbliżały się święta Bożego Narodzenia.
Robotnicy pracujący w zakładach na Wybrzeżu wyszli na ulice miast. Na wiecach domagano się rezygnacji z podwyżek cen towarów oraz przyznania im wyższych pensji, co w gospodarce PRL było rzeczywiście poważnym problemem – pensje Polaków rosły wolniej niż pensje obywateli innych państw Bloku Wschodniego, o gospodarkach kapitalistycznych nie wspominając. Wydarzenia przebiegały jednak spokojnie. Początkowo. Robotnicy odmawiali pracy i kierowali się pod lokalne instytucje władzy. Wkrótce jednak na ulicach zaczęło robić się gorąco. Rozpoczęły się starcia z milicją.
Na prośby i apele robotników władza mieniąca się robotniczą zareagowała agresywnie i arogancko. Można wręcz odnieść wrażenie, że albo liderzy PRL byli oderwani od rzeczywistości i nie znali nastrojów społecznych (które znała chociażby SB), albo ktoś na szczytach władzy dążył do konfrontacji społecznej w Polsce. Oba scenariusze są prawdopodobne.
Niezależnie jednak od tego należy odnotować, że początkowo sytuacja w Gdyni była inna niż w Gdańsku, Elblągu czy Szczecinie. Owo miasto portowe na początku protestów cieszyło się spokojem i można było spodziewać się pozytywnych rezultatów akcji robotników. A nawet jeśli odnieśliby klęskę, to nic nie zapowiadało rzezi do jakiej doszło 17 grudnia.
Oto bowiem w Gdyni w pierwszych dniach po podwyżkach nie doszło do walk ulicznych. Przeciwnie. Tam, w obliczu ucieczki szefa lokalnych, miejskich struktur PZPR do sztabu Marynarki Wojennej, robotnicy skierowali się do przewodniczącego Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, który uznał protest za legalny. Nastroje robotników były pozytywne, a nawet SB odnotowywała, że ucieczka komunistycznych liderów nie była zupełnie potrzebna. Ponadto Jan Mariański przyjął od protestujących ich postulaty i obiecał przekazać je dalej oraz pozwolił, by międzyzakładowy komitet strajkowy rezydował w Zakładowym Domu Kultury Zarządu Portu Gdynia.
Niestety w nocy z 15 na 16 grudnia do akcji wkroczyli milicjanci i esbecy. Członkowie komitetu strajkowego zostali pobici i aresztowani. Rano wieść o wydarzeniach rozniosła się między protestującymi. Ludzie zaczęli domagać się uwolnienia zatrzymanych.
Nie wiadomo dlaczego zdecydowano się na taką akcję i kto stał za działaniami prowadzącymi do eskalacji. Bez wątpienia bowiem sytuacji w Gdyni do tego momentu była spokojna i inna niż np. w Gdańsku, gdzie 15 grudnia spłonął budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR i gdzie trwały walki, milicja pacyfikowała robotników, a wojsko blokowało porty i stocznie.
16 grudnia sytuacja na całym Wybrzeżu stawała się gorąca. Wojsko otoczyło Stocznię Gdańską, protestowały kolejne zakłady, trwały pacyfikacje, władza w lokalnych mediach szkalowała manifestantów. Robotnicy próbujący opuścić Stocznię w Gdańsku zostali ostrzelani. Wśród ludzi zaczęły roznosić się niepokojące informacje: nieopodal Dworca Głównego w Gdańsku świadkowie widzieli snajpera. Niektórzy mówili o licznych snajperach. Dodatkowo „dziwnym trafem” w mieście zaczęli grasować pensjonariusze zakładów poprawczych, którzy plądrowali sklepy i dewastowali budynki.
Największa tragedia wydarzyła się jednak 17 grudnia i to ów dzień jest nazywany Czarnym Czwartkiem. Dzień wcześniej, 16 grudnia wieczorem, wicepremier PRL Stanisław Kociołek w przemówieniu radiowym i telewizyjnym apelował o powrót robotników do pracy. I o ile w wielu miastach Wybrzeża ciężko było to sobie wyobrazić, o tyle w Gdyni – mimo zatrzymania członków komitetu strajkowego – było nadal dość spokojnie. W czwartek 17 grudnia ludzie po prostu postanowili więc pracować.
Pracownicy gdyńskiej stoczni noszącej wówczas imię Komuny Paryskiej zostali zaskoczeni na stacji kolejowej Gdynia Stocznia. Gdy wysiadali z pociągów, by wrócić do pracy, czekały na nich czołgi, wojsko i milicja. Dodatkowo służby, które teoretycznie miały blokować dostęp do stoczni, znajdowały się bardzo blisko peronu. Tymczasem na stację docierały kolejne pociągi. Ludzie nie mieli możliwości opuszczenia peronów. Inni wysiadali, by się przesiąść. W takim tłoku i chaosie komunistyczne służby mundurowe służące partii, a nie narodowi, rozpoczęły masakrę. Oficjalnie śmierć poniosło 10 osób. Wielu odniosło rany. Ilu? Nie wiadomo. Nie zgłaszano się bowiem do szpitalu, by nie trafić w ręce milicji lub SB, które na aresztowanych przeprowadzały tzw. ścieżki zdrowia.
Tego dnia zginął m.in. Zbigniew Godlewski, którego śmierć opisuje piosenka pt. „Ballada o Janku Wiśniewskim”. Jego ciało protestujący robotnicy zanieśli na drzwiach pod urząd miejski w Gdyni. Na manifestacjach obecne były pokrwawione biało-czerwone flagi narodowe.
17 grudnia protesty trwały na całym Wybrzeżu. Wszędzie też władza i jej funkcjonariusze brutalnie pacyfikowali strajki. W Szczecinie tego dnia zginęło 16 osób, w tym przypadkowi przechodnie.
18 grudnia protesty rozlały się na cały kraj, docierając z północny do centrum (Warszawa), na zachód (Wrocław, Nysa), wschód (Białystok) i południe (Oświęcim). Powoli jednak władza zaczęła siłą i przemocą zdobywać przewagę. Ostatnie strajki wygaszono po 20 grudnia.
Do dziś tragedia z grudnia roku 1970 budzi wiele pytań i emocji. Po pierwsze po roku 1989 żaden z komunistycznych przywódców PRL oraz lokalnych struktur partii czy milicji lub wojska na Wybrzeżu nie poniósł odpowiedzialności karnej. Po drugie zaś zachowanie władz w tamtym momencie było mocno zastanawiające i ewidentnie konfrontacyjne.
Władysław Gomułka, choć nie był typem intelektualisty, uchodził za człowieka pracowitego i gruntownie czytającego dokumenty trafiające na jego biurko. W grudniu roku 1970 jego aparat zachowywał się jednak jak grupa ludzi oczekujących, że robotnicy przyjmą podwyżki cen podstawowych produktów z optymizmem. Tymczasem od dłuższego czasu SB wiedziała i raportowała o negatywnych nastrojach wśród robotników. Czy więc możliwe, by taka informacja nie dotarła do Gomułki? Czy ktoś zataił przed nim takie informacje? Niewykluczone. Ale może jednak akurat takich raportów towarzysz Wiesław nie przeczytał? To wątpliwe. Mówimy bowiem o sprawie dotyczącej bezpieczeństwa. Czy jednak ktoś z kręgów aparatu bezpieczeństwa mógł być zainteresowany eskalacją napięcia w celu dokonania polityczne zmiany? Zauważmy, że to SB poinformowała w grudniu roku 1970 Gomułkę m.in. o tym, że w Gdańsku zabito dwóch milicjantów. W odpowiedzi I sekretarz wydał pozwolenie na strzelanie do protestujących robotników w sytuacji zagrożenia milicjantów i żołnierzy. Problem w tym, że informacja przekazana Gomułce nie była prawdziwa – 14 grudnia w Gdańsku nikt nie zabił dwóch milicjantów.
Z pewnością nie było przypadkiem także wypuszczenie pensjonariuszy poprawczaków z zakładów na ulice miasta, gdzie trwały niepokoje. Ponadto świadkowie widzieli w Gdańsku snajpera/snajperów. Takie sytuacje grożą eskalacją napięcia. I to niezależnie od tego, czy snajper faktycznie był, czy też ktoś (SB) rozpuszczał jedynie takie plotki.
Władza (i nie mówimy tu tylko o ośrodkach centralnych) musiała ponadto wiedzieć, że aresztowanie członków pokojowo nastawionego komitetu strajkowego z Gdyni wzbudzi napięcia. Powinna także – tu rzecz oczywista i podstawowa – przewidzieć, do czego doprowadzi nagła i niezapowiedziana z wyprzedzeniem podwyżka cen produktów przed świętami Bożego Narodzenia.
W końcu Stanisław Kociołek poprosił robotników o powrót do pracy, a gdy ci 17 grudnia wysiedli na perony, to w zaskakująco bliskiej odległości od stacji, a dużej odległości od stoczni, czekało na nich wojsko. Sam Kociołek zastrzegał przy tym, że nie miał świadomości, że taka akcja jest planowana, a strzelanie wówczas do robotników uznał za prowokację wymierzoną w Gomułkę.
Jeśli jednak arogancja i agresja władz PRL nie była efektem bezmyślności, oderwania od rzeczywistości i życia towarzyszy w świecie partyjnych sloganów o rewolucji i zagrożeniu kontrrewolucyjnym, to kto mógłby stać za prowokacją? Kto mógłby eskalować napięcie?
Po wspomnianym na wstępnie porozumieniu władz PRL i Niemiec Zachodnich z 7 grudnia Moskwa mogła czuć niepokój z powodu rosnącej pozycji Władysława Gomułki. I sekretarz KC PZPR dotąd był bowiem ściśle uzależniony od ZSRR w kwestii zachodniej granicy Polski. To nie kto inny, jak właśnie komunistyczny Wielki Brat ze wschodu, gwarantował naszemu krajowi władzę nad tzw. Ziemiami Odzyskanymi. Ceną za ową gwarancję była oczywiście polityczna zależność, uzależnienie wykraczające poza ideologiczne związki Gomułki z Kremlem (a pamiętajmy, że z powodu tych różnic w czasach stalinowskim Gomułka siedział w więzieniu). Gdy jednak Gomułka uzyskał od władz RFN akceptację polskiej granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, pozycja ZSRR w stosunkach z PRL osłabła. Czy więc Moskwa mogła chcieć wymienić Gomułkę na kogoś mniej niezależnego? Z pewnością mogła i chciała. I dała temu wyraz tuż po masakrze na Wybrzeżu pisząc do władz PZPR list, w którym Sowieci wyrazili nadzieję na polityczne rozwiązanie problemu. Oznaczało to po prostu zmianę I sekretarza, a działania zmierzające do wymiany Gomułki na Edwarda Gierka rozpoczęto niejako za plecami towarzysza Wiesława – gdy ten nadal formalnie był szefem PZPR.
Ponadto obaleniem Gomułki bez dwóch zdań zaingerowany mógł być ktoś z partii. Kto? Np. odsunięty kilka miesięcy wcześniej od władzy nad służbami specjalnymi Mieczysław Moczar, który mógł zachować wpływy i instrumenty, by wpływać na sytuację w kraju. Czy więc to ktoś z jego środowiska dążył do eskalacji sytuacji na Wybrzeżu? A może taką politykę prowadził jeszcze inny towarzysz – samodzielnie lub we współpracy z „towarzyszami radzieckimi”?
Paradoksalnie, choć takie rozważania są logiczne i sensowne, żaden z tropów nie odnajduje pełnego i jednoznacznego odzwierciedlenia w źródłach polskich. Nie jest jednak pewne, że tego typu dokumenty w ogóle istnieją. A jeśli istnieją, to mogą znajdować się w Rosji. Obecnie więc rozważania dotyczące celowego eskalowania sytuacji na Wybrzeżu w roku 1970 są jedynie hipotezą. Hipotezą, którą potwierdza analiza interesów rozmaitych grup i osób, ale nadal hipotezą niepodpartą źródłowo.
Niezależnie jednak od ewentualnych zakulisowych rozgrywek mających doprowadzić do zmiany władzy w PRL (lub braku takowych), masakra na Wybrzeżu pozostaje jedną z największych komunistycznych zbrodni w naszym kraju po roku 1945. Zbrodnią, której winni nie ponieśli konsekwencji karnych.
Michał Wałach