Akcja „Góral” – brawurowy napad na bank w wykonaniu polskiego podziemia

0
337
Tak w 1914 roku wyglądał budynek Banku Państwa w Warszawie. To właśnie w tym gmachu naziści założyli Bank Emisyjny. via Wikimedia Commons

Niemiecka okupacja podczas II wojny światowej przyniosła Polakom niezliczone cierpienia, ale też pokazała odwagę i nieprzeciętne zdolności naszych rodaków. Jednym z przykładów, jest akcja „Góral”, czyli napad na kontrolowany przez hitlerowców bank, uchodzący za jedną z najlepiej zaplanowanych akcji partyzanckich w ówczesnej Europie.

Trudna dola partyzanta

Powiedzmy sobie szczerze, partyzanci zawsze borykają się z problemami z zaopatrzeniem. Polski ruch oporu nie stanowił tu wyjątku. Brakowało wszystkiego, od broni, po żywność, czy ubrania. Co prawda przysyłano fundusze z Londynu, lecz dostawy docierały tak nieregularne, iż AK nie mogło liczyć na nie, jako na pewne źródło dochodu. Zwłaszcza że ich znaczna część wpadała w ręce wroga. Dlatego też powstała potrzeba zarobienia pieniędzy na własną rękę.

Zaradził temu pomysł kapitana Emila „Krzysia” Kumora i generał Stefana „Grota” Roweckiego. Panowie postanowili napaść na warszawski Bank Emisyjny, założony przez okupantów w celu rozprowadzania nowych polskich banknotów. Rozważali różne pomysły, od klasycznego napadu z bronią w ręku, po włamanie do sejfu. Ostatecznie jednak stanęło na obrobieniu bankowej ciężarówki. A w zasadzie ciężarówki służb oczyszczania miasta, ponieważ to w nich naziści przewozili pieniądze, żeby nie rzucać się w oczy. Nowej akcji nadano kryptonim „Góral”. Pochodziła ona od 500-złotowych banknotów, które potocznie nazywano właśnie góralami, przez wizerunek mieszkańca gór widniejący na banknocie.

Kosy i Osy

Przygotowania do akcji trwały długo, bo aż 14 miesięcy. Nic dziwnego, AK chciało przeprowadzić przecież precyzyjną operację. Poza tym nastąpiło kilka nieprzewidzianych okoliczności.

Najboleśniejsza z nich dotyczy oddziału „Osa-Kosa”. Grupa wsławiła się wcześniej licznymi partyzanckimi akcjami bojowymi. Przeprowadzali zarówno operacje sabotażowe, jak i likwidowali wysokich rangą okupantów. Raz zorganizowali nawet zamach bombowy w Berlinie.

Oddział uznawano za jeden z najbardziej elitarnych w strukturach podziemnych, logiczne więc, że to właśnie tych żołnierzy wybrano do realizacji planu „Krzysia” i „Grota”. Niestety, znaleźli się w tarapatach, nim do czegokolwiek doszło.

5 czerwca 1943 roku, godzina 12.00. W kościele św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży w Warszawie odbywa się właśnie radosne wydarzenie. Porucznik „Kos”, Mieczysław „Marynarz” Uniejewski, żeni się właśnie z Teofilią Sucharek, siostrą jednego z żołnierzy oddziału. Oczywiście wśród zaproszonych nie mogło zabraknąć ich rodzin i przyjaciół, z czego jak można się spodziewać, wielu stanowiło część „Kos”.

Organizując ślub w taki sposób, pogwałcono wszelkie zasady konspiracji. Wiele osób postronnych wiedziało, że na uroczystości znajduje się szycha z państwa podziemnego. I niestety, żołnierze za to zapłacili. Gdy młoda para odeszła od ołtarza, okazało się, że świątynię otoczyli Niemcy. Ich przewaga była tak wielka, że partyzanci nie stawiali oporu, nie chcąc narażać życia cywilów. Zamiast tego postanowili liczyć na swoje sfałszowane dokumenty.

Zatrzymano prawie wszystkich. Z 25 obecnych na ślubie żołnierzy, tylko dwóch uniknęło łapanki. Akurat wyszli z kościoła, żeby kupić film fotograficzny.

Niestety, dalej było tylko gorzej. Okupanci przewieźli aresztowanych na Pawiak i tam zwolnili starców i matki z dziećmi. Resztę natomiast zamknięto w celach, a po kilku dniach wyprowadzano pojedynczo do pomieszczenia, gdzie informator wskazywał osoby powiązane z podziemiem. Nie znał oczywiście wszystkich, ale wskazał kilku, za których zabrali się potem niemieccy śledczy. Niestety skutecznie, co doprowadziło do kolejnych aresztowań. Wszyscy pojmani przez Niemców zginęli lub zniknęli.

„Kosy” zostały rozbite.

Plan się nie zmienił

Tylko kilku członków oddziału nie zostało aresztowanych, dlatego postanowiono dołączyć ich do innej grupy o kryptonimie „Motor 30”. Dowódca „Kos”, Jerzy „Jurek” Kleczkowski również pracował dalej dla konspiracji, jako że nie pojawił się na ślubie i uniknął pojmania. Jednakże  wkrótce potem aresztowano generała „Grota”, co ponownie wstrzymało przygotowania. Na szczęście przestój okazał się krótki, jako że nowy generał, Tadeusz „Bór” Komorowski, podtrzymał plan poprzednika.

Trzeba było jednak utworzyć nowy oddział do napadu. Pułkownik Emil „Nil” Fieldorf zmontował grupę, złożoną z pozostałych żołnierzy „Kos”, wzmocnionych wybranymi żołnierzami oddziału „Pola”, pod dowództwem Romana „Poli” Kiźnego, oraz w ramach wsparcia osłonowego, ludźmi z oddziału „Jerzy”. Dowódcą akcji pozostał „Jurek”.

Oprócz przygotowań bojowych przystąpiono do opracowywania planu na wypadek sukcesu. Było to nie mniej ważne niż przeprowadzenie samej operacji. Niejeden rabuś bankowy stracił pieniądze, bo nie wiedział co z nimi potem zrobić. Nie mówiąc już o tym, że naziści mogli po prostu wycofać skradzione banknoty z obiegu, jako że pochodziłyby, w teorii, z jednej emisji. W teorii, ponieważ udało się nawiązać kontakt z dwoma, przychylnymi partyzantom pracownikami banku. Ci miesiącami mieszali banknoty, żeby pochodziły z różnych emisji, uniemożliwiając tym samym ich skuteczne zablokowanie i poszukiwanie.

Wspomniane kontakty, czyli Ferdynand „Michał I” Żyła i Jan „Michał II” Wołoszyn, były kluczowe jeszcze na innych etapach planu. Konspiratorzy przecież nie mogli po prostu czekać uzbrojeni w ciemnym zaułku, aż jakaś ciężarówka przypadkiem tamtędy przejedzie. A nie dowiedzą się o jej trasie i terminach odjazdów z ulicy. Na szczęście, obaj pracownicy otrzymywali informacje o dacie wyjazdu z jednodniowym wyprzedzeniem. Do tego przekazali konspiratorom trasy transportów.

Z tymi informacjami, przygotowano ostateczny plan.

Akcja „Góral”

Akcję zaplanowano na 5 sierpnia, choć jej nie wykonano. Wpierw na miejscu nie zjawiło się trzech partyzantów ze stenami. Mimo to przecięto kable telefoniczne, łączące bank z gestapo. To wywołało błyskawiczną reakcję Niemców. Sprowadzili oni dodatkowe siły i pod wzmocnioną eskortą ruszyli do swojego celu. Oddział, widząc zamieszanie, nie przystąpił do akcji, więc naziści uznali przecięcie kabli za zwykły akt wandalizmu.

Przed kolejną próbą dokonano zmian. Dowódcą został „Pola”, a „Jurek” otrzymał stanowisko zastępcy. Zrezygnowano również z przecinania kabli, jako że paradoksalnie powodowało to szybszą reakcję Niemców niż zostawienie ich w spokoju.

Dzięki informacjom z banku partyzanci wiedzieli, że ciężarówka wybierze jedną z dwóch tras na Dworzec Wschodni. Mogła przejeżdżać ulicą Senatorską albo Miodową. Żeby nie dzielić sił na dwie części, postanowiono zastawić pułapkę na tej pierwszej, jednocześnie węższej, a na drugiej sfingować roboty drogowe.

12 sierpnia podjęto kolejną próbę. Po stronie AK, w akcji wzięło udział 43 żołnierzy i dwie łączniczki.

Polacy czekali na Senatorskiej o 9.45. O 10.00 otrzymali wiadomość z banku brzmiącą ciocia wyjechała. To oznaczało, że pieniądze wkrótce wyruszą. Partyzanci podzielili się na kilka grup. Pierwsza zajęła miejsce w ciężarówce, zaparkowanej w bocznej uliczce. Pozostali rozlokowali się w dwóch sklepach i kamienicach lub patrolowali teren. Uzbroili się w steny, około 20 pistoletów, granaty i kolce, służące do rozrzucenia na ulicy i opóźnienia pościgu.

Dwie i pół minuty

Ciężarówka z pieniędzmi wraz z eskortą chciała skręcić w Miodową, ale widząc roboty drogowe, pojechała na Senatorską. Kolumna wkroczyła na ulicę o 10.17. Gdy znaleźli się na warszawskiej drodze, jeden z konspiratorów nagle wytoczył na środek drogi wózek. Policjanci gwałtownie zahamowali, znajdując się tym samym na przy uliczce z ciężarówką napastników. To właśnie z niej oddano w dach wozu pierwszy strzał, dając znak do rozpoczęcia akcji.

Ukryte steny zawarczały, kosząc błyskawicznie Niemców chroniących kolumnę. Pozostali partyzanci doskoczyli do wozów i wyrzucili z nich martwych i rannych policjantów. Jeden z nich, wciąż żywy, zdołał nawet wystrzelić z pistoletu maszynowego, jednak całkowicie spudłował.

Pozostali partyzanci pilnowali okolicy. Zastrzelili dwóch policjantów, biegnących, żeby sprawdzić co się dzieje. Jeden z żołnierzy został zraniony przez przejeżdżającego w okolicy oficera Wehrmachtu. Mimo to pozostali skutecznie ostrzelali wermachtowca, kończąc jego żywot. Niestety, w ogniu krzyżowym znalazło się również kilku cywili. Część z nich została tylko raniona, ale trzech pracowników Banku Emisyjnego dołączyło do martwych Niemców.

Po wyrzuceniu ciał partyzanci uprowadzili ciężarówkę do kryjówki. Oprócz wspomnianego rannego nie ponieśli żadnych strat. Choć mało brakowało, a postrzelony partyzant zostałby na miejscu napadu. Wielu z uczestników akcji nie znało się nawzajem i dopiero gdy ruszono, zorientowali się, że jeden z nich leży ranny na ulicy. Szybko udało się go umieścić w szpitalu, którego dyrektorem okazał się przypadkiem… członek konspiracji AK.

Cała akcja, od oddania pierwszego strzału do odjazdu, zajęła dwie i pół minuty. Choć Niemcy zamknęli teren już po kilku minutach, sprawców nie odnaleźli.

Poszukiwany, poszukiwana

Zrabowano około 106 milionów złotych, co w wynosiło milion ówczesnych dolarów. Ile byłyby warte dzisiaj, trudno powiedzieć. Zakładając kurs dolara z 1943 roku i porównując go do dzisiejszej złotówki, wynosi to mniej więcej 80 milionów złotych.

Z drugiej strony, trzeba też mieć na uwadze znacznie wyższe ceny. Na przykład jedno kompletne, wełniane ubranie, kosztowało 1200 dzisiejszych złotych! Karabin na czarnym rynku kosztował od 5 do 8 tysięcy. Zarobki Polaków wynosiły od 200 do maksymalnie 700 złotych miesięcznie. Tutaj ciekawą teorię przedstawia Profesor Zbigniew Żabiński, porównujący waluty z różnych okresów historycznych na podstawie cen żywności. Według niego złotówka z okresu napadu na bank byłaby warta 46 groszy, co dawałoby nam łup w wysokości około 48 760 000 złotych.

Pieniądze ukryto w szklarni, w specjalnie wykopanych do tego dołach. Później nieświadomy niczego najęty woźnica przewiózł je w skrzyniach przykrytych warzywami, do innej meliny. Teraz zagrożenie stanowiło tylko śledztwo nazistów.

A przynajmniej tak mogłoby się wydawać. Jednakże bank podpadał bezpośrednio gubernatorowi, co oznaczało, że sprawę przejęła nieznająca terenu krakowska policja. Natomiast warszawscy funkcjonariusze, nie mieli zbytniej ochoty na pomaganie kolegom po fachu, więc nim zorientowano się w sytuacji, wszelkie tropy ostygły.

Niemcy zaoferowali też 5 milionów złotych za wskazanie sprawców. Partyzanci na to odpowiedzieli szybko i z humorem. Na każdym plakacie doczepiali kartki, oferując 10 milionów za wskazanie kolejnego dużego transportu bankowego. Do tego sami przekazywali najwięcej donosów! Na przykład jeden z „informatorów” twierdził, że widział całe zajście z góry i podał nawet adres: Plac Zamkowy 1. Tyle że tam policja trafiła jedynie na… kolumnę Zygmunta, z pomnikiem króla spoglądającym spokojnie na miejsce zdarzenia.

Niestety, operacja okazała się jednorazowa. Gestapo rozwinęło ochronę transportów, wysyłając wraz z nimi pojazdy opancerzone, a nawet czasami i czołgi. Nie zmienia to jednak faktu, że brawurowy napad zakończył się spektakularnym sukcesem, a wojsko podziemne otrzymało fundusze niezbędne do przyszłych działań.

Maksymilian Jakubiak

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj