Często w tzw. prawicowej publicystyce możemy spotkać się z krytyczną opinią na temat rozmów w Magdalence. Niekiedy spotkaniom zarzuca się na poły konspiracyjny charakter oraz wątpliwe moralnie cele. Czy jednak tak było w rzeczywistości? Czemu służyły owe spotkania i czym tak naprawdę w ogóle były?
W wyniku wprowadzenia stanu wojennego 13 grudnia roku 1981 komunistyczna ekipa Wojciecha Jaruzelskiego siłą zdławiła społeczny entuzjazm i nadzieje na zmiany fatalnej rzeczywistości. Entuzjazm zwany często karnawałem „Solidarności”. Po tym brutalnym politycznym zwycięstwie PZPR niejako pozbyła się konkurenta. Nie rozwiązano jednak kluczowych problemów gospodarczych i społecznych. Co więcej, dotychczasowy kryzys się pogłębiał, a lata 80. to czas degrengolady, ciągłego pogarszania się kondycji ekonomicznej Polski Ludowej. Dodatkowo kraj miał olbrzymie trudności z otrzymywaniem zachodnich kredytów. A bez tego nie był w stanie funkcjonować.
Bogate państwa kapitalistyczne zaczęły jednak sugerować ekipie Wojciecha Jaruzelskiego, że strumień z pieniędzmi nie musi zostać zakręcony, o ile w kraju nad Wisłą dojdzie do politycznych przemian. Nikt nie mówił wówczas o całkowitym przegnaniu komunistów. Na początek wystarczyło zaakceptowanie istnienia opozycji oraz chociaż symboliczne dokooptowanie jej do rządzenia państwem.
Ekipa Jaruzelskiego była skora zrealizować postulat zaakceptowania takiego rozwiązania w zamian za kredyty, licząc dodatkowo na zwiększenie legitymizacji swojej władzy i rozładowanie napięć społecznych. Rządy wojskowego dyktatora nie cieszyły się bowiem autorytetem i szacunkiem, a opierały się jedynie na sile.
Ludzie „Solidarności” z Lechem Wałęsą na czele odrzucili jednak wysuwane ze strony komunistów propozycje zalegalizowania nowych związków zawodowych, a nawet nowej partii. Stawiano sprawę jasno: celem jest legalizacja „Solidarności”. Komuniści byli wobec tego niechętni. Wszak burzyło to ich narrację o stanie wojennym jako ratowaniu Polski przed solidarnościową anarchią. W końcu jednak ulegli. Nie mieli wyjścia, gdyż w roku 1988 kraj ogarnęły kolejne fale strajków. Gospodarka była praktycznie martwa – jak gdyby chwilę wcześniej zakończyła się długotrwała wojna.
W zamian „czerwoni” oczekiwali zgody „Solidarności” oraz Kościoła, ważnego – z racji posiadania moralnego autorytetu – gracza w polskim życiu społecznym, na dokonanie w PRL zmian ustrojowych. Chodziło o odtworzenie urzędu prezydenta z dużymi uprawnieniami i wybór na ten urząd Wojciecha Jaruzelskiego. Antykomuniści wiedzieli jednak, że będzie to nic innego, jak zmiana szyldu dotychczasowej władzy I sekretarzy KC PZPR.
Część „Solidarności” zdecydowała się jednak przystąpić do rozmów z władzą. Nie wszyscy podzielali ten pogląd. Konfederacja Polski Niepodległej i Solidarność Walcząca skupiona wokół Kornela Morawieckiego uważały, że komunizm i tak upadnie i należy go pokonać, dobić, a nie pertraktować, gdyż może to doprowadzić do uchronienia systemu lub uniknięcia odpowiedzialności przez przedstawicieli aparatu władzy. Zwolennicy rozmów, choć często (acz nie zawsze) popierali pełną likwidację komunizmu, zwracali natomiast uwagę, że czekając na upadek reżimu marnuje się kolejne lata naszej Ojczyzny. Dziś możemy powiedzieć, że każda ze stron antykomunistycznej debaty miała wówczas uzasadnione argumenty. Należy przy tym także odnotować, że początkowo ekipa Jaruzelskiego obawiała się i nie chciała rozmawiać nie tylko z „prawicowymi radykałami”, ale także „radykałami lewicowymi”, do których zaliczano przez pewien czas m.in. Adama Michnika i Jacka Kuronia. Ostatecznie jednak panowie znaleźli się w Magdalence, a w okresie III RP kierowana przez tego pierwszego „Gazeta Wyborcza” umacniała w społeczeństwie poprzez swoją publicystykę wyidealizowany obraz Magdalenki i Okrągłego Stołu.
W końcu do rozmów doszło – choć nie przy udziale całej opozycji. Celem było ustalenie oczekiwań „Solidarności” oraz władzy i znalezienie rozwiązań ustrojowych akceptowanych przez obie strony. Oczywiście w tych negocjacjach ekipa Jaruzelskiego miała zdecydowaną przewagę, ale i opozycjoniści posiadali asy w rękawie (na korzyść „Solidarności” zadziałała m.in. debata telewizyjna Lecha Wałęsy i Konstantego Miodowicza z jesieni roku 1988, w której lider „S” – w powszechnym odbiorze społecznym – zwyciężył z człowiekiem powiązanym z reżimem).
To właśnie owe rozmowy z końca roku 1988 i początku roku 1989 nazywa się dziś rozmowami w Magdalence. W rzeczywistości jednak pierwsze rozmowy odbyły się w willi Zawrat w Warszawie, a dopiero kolejne tury w podwarszawskim ośrodku konferencyjnym MSW. I to właśnie tam ustalono m.in. przeprowadzenie kolejnej, bardziej oficjalnej serii negocjacji, które dziś znamy jako rozmowy Okrągłego Stołu oraz wyborów o częściowo wolnym charakterze.
Co ważne, rozmowy w Magdalence trudno uznać za spisek. Jeśli bowiem dokładnie przyjrzymy się przekrojowi ideowemu oraz dalszym politycznym losom uczestników spotkań zobaczymy, że o żadnym ustaleniu nowego porządku nie może być mowy. W spotkaniach brali bowiem udział zarówno reprezentanci resortów siłowych PRL, komunistyczne frakcje postępowe nastawione na modernizację systemu, nastawieni na ugodę z komunistami przedstawiciele opozycji demokratycznej, jak i ludzie, który w pierwszych i kolejnych latach III RP dążyli do dekomunizacji i likwidacji resztek wpływów ludzi PZPR na życie polityczne Polski. Dodatkowo, oprócz polityków, w Magdalence obecni byli ludzie Kościoła, traktowani przez obie strony niczym rozjemcy, arbitrzy.
To wszystko powoduje, że rozmowy w Magdalence trudno uznać za tajny spisek elit pragnących dokonać pozorowanych zmian w celu zachowania faktycznych wpływów (choć nie da się ukryć, że III RP nie poradziła sobie z tematem likwidacji zakulisowych kontaktów i wpływów ludzi aparatu PRL). Rozmowy w Magdalence miały wymiar technicznych, półoficjalnych rozmów dotyczących oczekiwań stron politycznego sporu. I to wówczas postanowiono zorganizować bardziej sformalizowane spotkania zwane rozmowami przy Okrągłym Stole, zorganizować wybory, w których władza miała zapewnioną dominację oraz zalegalizować „Solidarność”.
W wyniku obu wydarzeń – rozmów w Magdalence i przy Okrągłym Stole – przeprowadzono wybory roku 1989, które na starcie zagwarantowały polityczną dominację komunistom, a o część mandatów sejmowych i wszystkie mandaty w odtworzonym Senacie trwać miała rywalizacja. Nikt jednak ani w Magdalence ani przy Okrągłym Stole nie zakładał, że 4 czerwca 1989 roku komuniści poniosą totalną klęskę i otrzymają od narodu czerwoną kartkę. Przeciwnie. Zarówno ludzie PZPR jak i „Solidarności” spodziewali się, że komuniści oprócz zagwarantowanych im mandatów zdobędą sporo głosów w ramach wolnej rywalizacji politycznej. Tak się nie stało, co doprowadziło do trzęsienia ziemi. Nie było to jednak w niczyich planach, co stanowi kolejny dowód na to, że w Magdalence żadnego tajnego spisku nie zawarto. Umówiono się tam jedynie co do pewnych zasad umiarkowanej, reglamentowanej demokratyzacji, a naród zaskoczył wszystkich swoją niechęcią do PZPR.
Choć więc rozmowy w Magdalence nie muszą się nikomu podobać, gdyż były – jakby na to nie patrzeć – rozmowami represjonowanych obywateli i reprezentantów totalitarnej partii komunistycznej gnębiącej przez dekady naród polski, to nazywanie tych spotkań złowrogim spiskiem, który ustalił wszystkie polityczne ruchy na kilkadziesiąt lat do przodu, jest zupełnie nieuzasadnione. To po prostu absurd.
Rozmowy w Magdalence nie były więc tajemnym spiskiem, ale także – o czym również warto pamiętać – spotkaniem mającym na celu pokojowe i kulturalne przekazanie władzy. Wbrew powielanej w III RP narracji lewicowo-liberalnej nie sposób mówić o komunistycznym zamiarze oddania władzy „Solidarności”. Jak już wspomniano wyżej, „czerwoni” chcieli najzwyczajniej w świecie wykorzystać opozycjonistów, potraktować ich przedmiotowo i wciągając w trybu systemu zyskać przychylność narodu i zachodnich kredytodawców. A więc – mówiąc wprost – umocnić swoją władzę, a nie oddawać ją komukolwiek. Wzmocnić system i wpływy ludzi PZPR, a nie obalać reżim i przeprowadzać dekomunizację. Plan ekipy Jaruzelskiego nie powiódł się jednak, gdyż Polacy niemalże wszystkie mandaty parlamentarne, które nie zostały z góry przyznane tzw. liście krajowej, oddali w ręce opozycjonistów. Po klęsce komunistów z 4 czerwca roku 1989 nikt nie mógł udawać, że nic się nie stało. Rozpoczął się demontaż reżimu komunistycznego, który niestety nie został wykonany tak skrupulatnie, jak można by tego oczekiwać.
Michał Wałach