Chyba wszyscy słyszeliśmy powiedzenie, że dobry żart tynfa wart. Co jednak ono oznacza i skąd się wzięło?
Wzięło się, co dość łatwo odgadnąć, z nawiązania do tynfa. Czymże jednak on jest? Odpowiedź może zaskakiwać swoją prostotą, gdyż coś, czego jest wart dobry żart, to rzecz absolutnie oczywista w ocenie wartości, ceny i kosztu. Mówimy bowiem o monecie. Nie była to jednak moneta zwykła.
Powstanie tynfa zwanego także tymfem od nazwiska Andreasa Timpe (lub Tümpe) wiąże się bowiem z potężnym kryzysem gospodarczym w Rzeczypospolitej oraz ludzką nieuczciwością.
Oto bowiem w drugiej połowie XVII wieku, po serii wyniszczających kozackich powstań, wojnach z Turcją i Rosją oraz tragicznym szwedzkim potopie Rzeczypospolita była zrujnowana. Ziemie leżały odłogiem, bo wielu właścicieli i rolników nie żyło, handel podupadł, a ze wszystkiego, co składało się na siłę gospodarczą państwa polsko-litewskiego, pozostało niewiele. Tak źle nie było od lat, a raczej od kilku wieków. Dodatkowo handel zbożem, dotąd dochodowa gałąź krajowej gospodarki, przestał być tak dochodowy.
W takiej sytuacji dwór z królem Janem Kazimierzem na czele zdecydował się na emisję niespotykanej dotąd w Polsce monety, którą z czasem nazwano tymfem lub tynfem. Waluta była jednak rozwinięciem tendencji i zjawisk obserwowanych w kraju już nieco wcześniej.
Kilka lat przed pojawieniem się tynfów w gronie polskich monet znalazła się boratynka. Jej nazwa wzięła się od zarządcy krakowskiej mennicy, Tytusa Liwiusza Boratiniego. Boratynka nie zawierała w sobie ani grama któregoś z cennych metali szlachetnych: złota lub srebra. Sejm zgodził się jednak przyjąć prawo ustanawiające urzędową wartość monety.
Dziś takie postępowanie nikogo nie dziwi. Wszak moneta o nominale 5 zł nie ma w sobie cennych metali o takiej wartości, ale pozwala nam nabyć produkt o takiej właśnie cenie. Wszystko to opiera się na zaufaniu i fachowo zwie się pieniądzem fiducjarnym (od łacińskiego słowa fides oznaczającego wiarę). W wieku XVII tego typu postępowanie nie było jednak, tak jak dziś, powszechne.
Boratynki także zostawiły po sobie ślad w języku polskim, gdyż, podobnie jak tynfy, nie były monetami wartościowymi i nie cieszyły się uznaniem kupców. Ponadto żołnierze protestowali przeciwko wypłacaniu im żołdu w tego typu monetach, co doprowadziło (jako jeden z powodów) do dużej skali rokoszu Lubomirskiego. Do dziś wielu z nas używa fraz: „niewart złamanego szeląga” (boratynka była szelągiem) lub „znać kogoś jak zły szeląg”.
Tynf od boratynki różnił się wiekiem (powstał nieco później) i składem. Owa moneta zabierała bowiem w sobie cenny kruszec. Wspólną cechą był natomiast brak pełnej wartości. Słowem: choć tynf zawierał w sobie srebro, to nie było go tyle, ile wynikałoby z inskrypcji. Średnio braki wynosiło połowę lub nieco więcej.
Na monecie widniał jednak napis uzasadniający takie postępowanie, tak, aby nikt nie zarzucił władzy oszustwa mającego na celu wzbogacenie się kosztem poddanych. Przeciwnie. Inskrypcja głosiła, że takie działanie ma na celu ratowanie kraju, co cenniejsze jest od kruszcu.
I istotnie boratynki i tynfy pomogły Rzeczypospolitej wyjść na prostą w dziedzinie finansów publicznych. Ceną były jednak napięcia, z których najgorszym była bratobójcza wojna domowa zwana rokoszem Lubomirskiego. Bunt spowodowany został jednak szeregiem czynników.
Sytuację z monetami pogarszał także fakt, że oprócz niedostatku srebra w srebrnej monecie dzierżawca koronnych mennic Andreas Timpe został oskarżony o oszustwo. Czy istotnie był oszustem? Nie wiemy, gdyż jego proces się nie odbył z powodu… ucieczki Niemca z Rzeczypospolitej. Tym samym nie mamy pewności czy źródło jego wielkiego majątku było legalne (od lat pracował dla państwa) czy też nie. Podobne zarzuty kierowano niekiedy pod adresem Burattiniego, ale niczego mu nie udowodniono, a dziś wiemy, że bił monety ponad ustawowy limit, jednak było to najpewniej działanie prowadzone w interesie dworu. Włoch dorobił się zresztą w Polsce tytułu szlacheckiego i urzędów państwowych, a całe swoje życie związał z Rzecząpospolitą. Nie uciekł więc, a jego syn mieszkał w naszym kraju do swojej śmierci w XVIII wieku.
Ówczesna opinia publiczna wiedziała jednak swoje i surowo oceniała działanie, które dziś moglibyśmy porównać do inflacji (niepełnowartościowy, tzw. pusty pieniądz drukowano także na samym początku II RP, aby mieć fundusze na prowadzenie wojen o granice i niepodległość). Z tego też powodu obecne na tynfach łacińskie inicjały króla Jana Kazimierza „ICR” (Ioannes Casimirus Rex) odczytywano jako Initium Calamitatis Regni, czyli: początek nieszczęść królestwa. Niezadowolenie szlachty było na tyle silne, że skądinąd zrozumiała niechęć do tynfów i boratynek znalazła się w polszczyźnie i istnieje w niej do dziś.
Najpewniej początkowo fraza „dobry żart tynfa wart” była ironiczna i używano jej w sytuacjach żartów bezsensownych, słabych i nie wywołujących uśmiechu. Słowem: żart wyceniano na równi z raczej bezwartościową monetą. Dziś, po trzech i pół stuleciach i wielu przełomach oraz kryzysach państwowych oraz społecznych i głębokich przemianach mentalnościowych, a także powszechnym zapomnieniu historii tynfów, sporo osób używa zwrotu w sposób odmienny i frazę można usłyszeć w kontekście pochwały jakiegoś dowcipu. Jest to dość zaskakujące w kontekście monety, która była warta znacznie mniej, niż w wynikało z zawartości kruszcu, ale zgodnie z tym, czego chciała władza polityczna.
Michał Wałach