Świat przygotowywał się do sportowej imprezy, a Rosja do… ataku na Gruzję! Napięcia w regionie nie były jednak wtedy żadną nowością. Przeciwnie – konflikty o przynależność państwową Osetii Południowej i Abchazji rozgrywały się już kilkanaście lat wcześniej. Następnie zapanowała względna stabilność, która runęła w roku 2008.
Kaukaz oraz Zakaukazie – z typową dla regionu olbrzymią, a niekiedy także tajemniczą (jak w przypadku abchaskiej ludności czarnoskórej czy Żydów górskich) mozaiką etniczną i religijną – porównać można jedynie do Bałkanów, choć półwysep przy europejsko-azjatyckim pograniczu jawi się jako obszar jasnych wpływów i klarownych podziałów. Wszak wśród szczytów i wyżyn rozdzielających historyczno-kulturowe kontynenty znajdziemy takie punkty zapalne na globalnej mapie wojen jak chociażby Czeczenia, która oprócz walki o swoją niepodległość przeciwko często brutalnej Rosji „wsławiła” się w ostatnich dekadach również wydawaniem na świat islamskich terrorystów oraz Górski Karabach – zamieszkała przez Ormian część Azerbejdżanu, która stanowi punkt sporny i zarzewie konfliktów z udziałem wielkich tego świata. Jeśli spojrzeć na historię najnowszą to można stwierdzić, że praktycznie nie istniał żaden dłuższy moment, w którym Kaukaz by nie płonął.
Zdarzały się jednak w tym czasie okresy wyjątkowego wzmożenia – otwartych wojen między państwami i narodami Kaukazu, a przede wszystkim konflikty z udziałem kogoś z zewnątrz. Tak stało się m.in. latem roku 2008, gdy przed oczyma światowej opinii publicznej przygotowanej na obserwowanie sportowej rywalizacji podczas Igrzysk olimpijskich w Pekinie pojawił się obraz autentycznej wojny ze wszelkimi jej konsekwencjami: zmianami granic, ogłaszaniem powstania nowych państw i ich międzynarodowym (nie)uznawaniem, falami migracyjnymi, kryzysami politycznymi i gospodarczymi, potężnymi zniszczeniami i przede wszystkim ludzkimi dramatami spowodowanymi poważnymi obrażeniami lub śmiercią.
Wielu analityków ocenia, że wszystko rozpoczęło się jeszcze w kwietniu roku 2008 w rumuńskim Bukareszcie, gdy podczas szczytu NATO kraje należące do sojuszu zaakceptowały przystąpienie do niego w przyszłości Ukrainy i Gruzji (nie nastąpiło jednak wystosowanie zaproszenia do Planu Działań na rzecz Członkostwa z powodu sprzeciwu Niemiec i Francji – już wtedy przez część komentatorów uznawanych za rosyjskiego sprzymierzeńca w ramach Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego). To właśnie perspektywa zbliżenia się Gruzji oraz Ukrainy do struktur euroatlantyckich miała zadziałać na kremlowskie elity niczym płachta na byka. To jednak tylko jedna z teorii, gdyż cytowany kilka lat temu przez „Rzeczpospolitą” Wojciech Górecki z Ośrodka Studiów Wschodnich zwracał uwagę, że rosyjskie przygotowania do agresji przeciwko Gruzji trwały już wcześniej, a szczyt NATO jedynie przekonał Władimira Putina do działania. Warto bowiem pamiętać, że rosyjski prezydent w roku 2005 nazwał upadek ZSRR „największą geopolityczną katastrofą XX wieku”, a to właśnie w ramach tego procesu kilkanaście państw Europy Wschodniej, Zakaukazia i Azji Centralnej uzyskało niezależność od Moskwy.
Tymczasem problem z separatystycznie nastawionymi mniejszościami etnicznymi w ramach jednego z państw tworzących w przeszłości Związek Sowiecki mógł jawić się w Moskwie jako idealny pretekst do militarnej ofensywny, poszerzenia wpływów i zaprezentowania światu swojej siły. Gruzja zaś cały czas nie rozwiązała sporu z dwoma z trzech separatystycznych regionów (Tbilisi przywróciło pełnię swojej władzy jedynie w Adżarii, która jednak nie leży przy granicy z Rosją, a z Turcją). Dodatkowo w tamtym czasie gruzińska gospodarka przeżywała gwałtowny wzrost, zaś nowy prezydent Micheil Saakaszwili prezentował kurs jednoznacznie prozachodni. To nie musiało podobać się na Kremlu.
Natomiast dwa separatystyczne regiony – Osetia Południowa i Abchazja – nie tylko leżały przy granicy z Rosją, ale także od razu po ogłoszeniu gruzińskiej niepodległości zaczęły z nadziejami spoglądać na potężnego sąsiada. Warto bowiem zwrócić uwagę, że w ramach Federacji Rosyjskiej istniała i nadal istnieje autonomiczna Republika Osetii Północnej – Alania. Z kolei dla Gruzji tolerowanie prorosyjskiego separatyzmu w Osetii Południowej, której granice sięgają w głąb kraju – zaledwie 35 km w linii prostej do granic stołecznego Tbilisi – nie wchodziło w grę.
W okresie od upadku ZSRR do wybuchu wojny w roku 2008 Gruzja toczyła konflikty zbrojne zarówno z Osetią Południową jak i Abchazją. W wyniku starć wspierane przez Rosję regiony uzyskały spory zakres niezależności i nie były skore negocjować z Tbilisi kwestii ograniczenia lub przynajmniej uregulowania swojej autonomii. To właśnie dlatego prezydent Saakaszwili zdecydował się przywrócić kontrolę nad zbuntowanymi prowincjami metodami militarnymi.
Zbiegło się to z odbywającymi się w lipcu w Gruzji wielkimi manewrami z udziałem wojsk amerykańskich oraz podobnież olbrzymimi ćwiczeniami armii rosyjskiej. Operowanie wielkich zgrupowań sił zbrojnych w bliskiej odległości podgrzało atmosferę i tak niezwykle gorącą po zrekonstruowaniu przez Rosjan połączenia kolejowego z portu w abchaskiej stolicy Suchumi do Oczamczyry (prace rozpoczęto już w maju!). Tbilisi wprost nazywało owe działania Kremla przygotowaniem do inwazji, szczególnie, że w zbuntowanej prowincji stacjonowały rosyjskie wojska.
Najgorętszy etap konfliktu rozpoczął się 1 sierpnia. Wtedy też ostrzał między wojskami gruzińskimi i osetyńskimi okazał się nie mieć jedynie incydentalnego charakteru, a działania trwały do 7 dnia miesiąca. Jednocześnie władze zbuntowanej prowincji odrzucały propozycje rozejmu. Natomiast w wybuchających wtedy minach-pułapkach rannych zostało wielu gruzińskich policjantów. W końcu 8 sierpnia wojsko gruzińskie zajęło stolicę Osetii Południowej – Cchinwali.
Jednocześnie w nocy z 7 na 8 sierpnia do akcji wkroczyli Rosjanie, a walki objęły również Abchazję. Działania wojsk podległych Kremlowi jednoznacznie wskazywały, że cel stanowi stołeczne Tbilisi. Moskwa parła na południe i odrzucała wszystkie propozycje rozejmu kierowane przez społeczność międzynarodową.
12 sierpnia doszło do przełomowego, zdaniem wielu obserwatorów, wydarzenia. Do Tbilisi – oprócz inicjatora spotkania, prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego – przybyli prezydenci Litwy, Łotwy, Estonii oraz Ukrainy, którzy ramię w ramię z Saakaszwilim przemawiali do dziesiątek tysięcy Gruzinów zgromadzonych w centrum miasta. Wtedy także polski prezydent stwierdził, że przeciwstawienie się imperialnej polityce Kremla to obowiązek społeczności międzynarodowej. Jak dodał, los Gruzji wkrótce podzielić może Ukraina, następnie państwa nadbałtyckie, a potem być może także i Polska.
W ciągu kilkunastu godzin od tego wydarzenia zawarto rozejm – i choć był on przez Rosjan łamany w trakcie kilku pierwszych dni obowiązywania, to jednak w końcu walki ustały. Moskwa zaś… uznała „niepodległość” Abchazji i Osetii Południowej. Wkrótce podobnie uczyniło kilka państw uznawanych za ośrodki silnie powiązane z Kremlem oraz państwa nieuznawane na arenie międzynarodowej z obszaru postsowieckiego (Górski Karabach, Naddniestrze oraz wzajemnie Abchazja i Osetia Południowa).
Dziś ciężko odgadnąć czy celem Rosji było uniemożliwienie Gruzji odzyskania kontroli nad zbuntowanymi prowincjami, zdestabilizowanie sąsiada i zahamowanie jego prozachodniego kursu oraz świetnego rozwoju gospodarczego czy wręcz aneksja całego państwa. Wiadomo natomiast, że wojna ujawniła głęboki kryzys w rosyjskiej armii – przede wszystkim tragiczny stan łączności. W trakcie konfliktu Amerykanie wyłączyli bowiem w regionie sygnał GPS, co spowodowało chaos w rosyjskich szeregach, pogubienie się niektórych jednostek oraz niemożność zastosowania części najnowszego sprzętu. Ponadto gruzińska armia – choć teoretycznie bez szans w starciu – zdołała zadać Rosjanom kilka bolesnych ciosów niszcząc sprzęt wysokiej klasy. Na nieszczęście światowego pokoju oraz państw sąsiadujących z Rosją, w tym Ukrainy, Moskwa wyciągnęła wnioski z problemów widocznych w roku 2008 i zmodernizowała armię – podczas aneksji Krymu nikt się nie zgubił.
Natomiast chcąc łączyć wybuch wojny w Gruzji z początkiem Igrzysk olimpijskich w Pekinie należy pamiętać, że datę ofensywy przeciwko zbuntowanym prowincjom wyznaczył Micheil Saakaszwili. Co jednak istotne, konflikt ujawnił także iluzoryczność rosyjskiej struktury władzy i ignorowanie porządku konstytucyjnego, co jest typowe dla reżimów autorytarnych. „Po zaatakowaniu przez Gruzinów w nocy głównego miasta Osetii Południowej, Cchinwali, nad ranem do kontrataku ruszyła rosyjska armia. Ówczesny prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew nie chciał uderzać na Gruzję, ale generałowie zwrócili się do przebywającego w Pekinie ówczesnego premiera (a do niedawna prezydenta) Władimira Putina, który wydał taki rozkaz, nie zważając na to, że nie należy on już do jego prerogatyw” – pisał Andrzej Łomanowski na łamach rp.pl w dziesiątą rocznicę konfliktu.
Czy natomiast refleksja na temat wojny w Gruzji może stanowić dziś podstawę do rozważań dotyczących potencjalnej eskalacji napięcia na Ukrainie? Z pewnością skojarzenia z wydarzeniami dziejącymi się równolegle do poprzednich Igrzysk olimpijskich odbywających się w Pekinie są naturalne. Wtedy zresztą wojna rosyjsko-gruzińska nieco przysłoniła bardzo głośny temat stosowanych przez komunistyczne państwo chińskie represji wobec Tybetańczyków. Dziś i w Federacji Rosyjskiej i w Chińskiej Republice Ludowej także jest co zasłaniać i ukrywać, jednak podobnie jak w roku 2008, tak i w 2022 ciężko spodziewać się, by wydarzenie sportowe mogło okazać się istotniejsze w światowej debacie publicznej niż wojna na kontynencie europejskim. Należy przy tym pamiętać, że o ile Rosja ewidentnie przygotowywała się do ataku na Gruzję, to sama data nie musiała wynikać z planów Kremla i była niejako odpowiedzią na sytuację wytworzoną w wyniku decyzji tamtejszego prezydenta. Warto jednak wspomnieć, że aneksja ukraińskiego Krymu – inny przejaw rosyjskiego imperializmu ostatnich lat – także zbiegła się z Igrzyskami: rozpoczęła się po zakończeniu imprezy sportowej w Soczi. To wszystko powoduje, że perspektywa eskalacji rosyjskiej inwazji na Ukrainę staje się bardzo realna. Ale czy rzeczywiście do niej dojdzie? Odpowiedź na to pytanie wykracza poza zainteresowanie nauk historycznych.
Michał Wałach