Najsłynniejszym prezydentem, który został zamordowany w trakcie pełnienia urzędu, jest amerykański lider John Fitzgerald Kennedy. Podobna zbrodnia miała jednak miejsce także w Polsce – i to ponad 40 lat wcześniej. Ponadto w przypadku śmierci Gabriela Narutowicza kwestia sprawcy i jego motywów jest jaśniejsza. Przynajmniej pozornie.
Gdy wieczorem 9 grudnia roku 1922 wybitny polski inżynier oraz działacz społeczny i polityk, w tym minister, profesor Gabriel Narutowicz został wybrany na pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej, nie sądził, że dokładnie tydzień później nie będzie już wśród żywych. Po 7 dniach od wyboru, 16 grudnia o godzinie 12:12, utalentowany, choć już niemłody malarz, Eligiusz Niewiadomski oddał w kierunku głowy państwa trzy strzały. Ów polityczny mord na prezydencie zwykle łączy się z polityczną nagonką, jednak to tylko część problemu.
Istotnie jednak sukces Narutowicza i pokonanie w ostatniej turze głosowania kandydata popieranego przez endecję wywołało polityczną burzę. Nacjonalistów oburzyła nie tylko własna porażka, ale także wpływ posłów reprezentujących mniejszości narodowe na zwycięstwo centro-lewicowego kandydata.
Gdy bowiem Polska, po ustanowieniu własnych granic i uchwaleniu Konstytucji marcowej przeprowadziła w roku 1922 wybory parlamentarne na podstawie nowej Ustawy zasadniczej oraz innych przepisów i na jasno określonym obszarze państwa, w stabilnych granicach, należało zakończyć proces formowania się trwałych, a nie tymczasowych władz Rzeczpospolitej. Finalizacja na tym etapie, w grudniu roku 1922, sprowadzała się do wyboru prezydenta.
Wielu spodziewało się, że funkcję tę obejmie dotychczasowy Naczelnik Państwa Józef Piłsudski. Jeden z głównych autorów niepodległości nie był jednak zainteresowany urzędem, który nie dawałby mu żadnej konkretnej władzy. Tymczasem mający wówczas kluczowy wpływ na polską politykę i Konstytucję endecy nie chcieli tworzyć silnego ośrodka prezydenckiego z obawy właśnie o dominację Piłsudskiego. Tym samym nowo wybierany prezydent RP miał mieć ograniczone uprawnienia, a o obsadzie stanowiska decydował parlament, w którym dominowała centro-prawica. Wszystko wydawało się przesądzone.
Prawica narodowa była jednak zbyt słaba, by wybrać prezydenta samodzielnie, zaś wystawiony przez nią kandydat okazał się całkowicie nie do zaakceptowania przez współpracujących z endekami centrowych ludowców spod znaku PSL Piast. Kandydatem nacjonalistów został bowiem hrabia Maurycy Zamoyski, wielki patriota i człowiek niezwykle zasłużony dla Ojczyzny, którego nie mogli jednak zaakceptować przedstawiciele partii chłopskich. Cały wiejski lud czas czekał bowiem na reformę rolną, a Zamoyski był jednym z największych posiadaczy ziemskich (miał blisko 200 tysięcy hektarów!).
To właśnie dlatego w ostatnim i decydującym głosowaniu Zamoyski przegrał z początkowo pozbawionym większych szans na zwycięstwo kandydatem lewicującej części ruchu ludowego – PSL Wyzwolenie. I choć oczywistym było, że mniejszości narodowe i lewica (w tym lewica chłopska) nie poprą posiadacza ziemskiego i kandydata nacjonalistycznej prawicy, a więc o wyborze Narutowicza zdecydowały tak naprawdę głowy centro-prawicowego PSL Piast, to opinia publiczna związana z endecją rozpętała prawdziwą polityczną burzę wokół osoby nowego prezydenta i jego elektorów. Środowiska nacjonalistyczne głosiły, że prezydentem został kandydat mniejszości, który zwyciężył ich głosami. Manifestanci nie zwracali przy tym szczególnej uwagi na ograniczone Konstytucją uprawienia prezydenta oraz oczywisty polityczny błąd, jakim było wystawienie w wyborach jednego z największych posiadaczy ziemskich w kraju w sytuacji, gdy główny głos należał do ludowców. Dla rozemocjonowanej ulicy prezydentem został pachołek Żydów i kropka. Rozpalona do granic możliwości debata publiczna tocząca się na ulicach oraz podgrzewana przez szybko radykalizującą się prasę doprowadziła do kryzysu politycznego. I choć z dnia na dzień na pierwsze miejsce wśród politycznych emocji wysunęła się nienawiść, to nikt nie spodziewał się, że prezydent Polski zostanie zamordowany, a celem uczestników nagonki było raczej zmuszenie głowy państwa do ustąpienia lub zachęcenie któregoś z prawicowych polityków lub wojskowych (np. gen. Józefa Hallera) do sięgnięcia po władzę na drodze zamachu stanu, jak to miało miejsce kilka miesięcy wcześniej we Włoszech. Niewątpliwie jednak poczynania endeckich publicystów, w tym Stanisława Strońskiego, który nazwał Narutowicza „zawadą”, sprzyjało dalszej radykalizacji i stawiało sprawę na ostrzu noża.
Zbrodni nie dokonał jednak – wbrew powszechnemu mniemaniu – działacz narodowej demokracji, a bardzo luźno powiązany z nią polityczny outsider, fanatyk i idealista, dla którego każda partia i środowisko – w tym nacjonalistyczna prawica – były zbyt mało radykalne. Jednocześnie od razu po morderstwie prezydenta uczestniczącego w chwili śmierci w otwarciu Salonu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych pojawiły się głosy zarzucające Niewiadomskiemu chorobę psychiczną. W ten sposób nacjonaliści, którzy wcześniej szczuli na Gabriela Narutowicza, próbowali odsunąć od siebie oskarżenia o winę za śmierć głowy państwa.
I niewątpliwie był to trop w jakimś sensie uzasadniony, gdyż Niewiadomski był człowiekiem niestabilnym, ale związek tego poglądu z prawdą należy traktować z dużym dystansem, gdyż mówienie o jakiejś chorobie nie jest podparte jednoznacznymi dowodami, a ich brak wynika m.in. z faktu nieprzebadania go przez biegłych sądowych w chwili rozpatrywania jego czynu przez polski wymiar sprawiedliwości. On sam zaś nie chciał wyjść na osobę niezrównoważoną. Wiele wskazuje bowiem na to, że pragnął stać się swego rodzaju legendą, „męczennikiem” sprawy, niejako ostatnim sprawiedliwym broniącym Polski przed urojonym, ale jednak obecnym w umysłach wielu osób spiskiem czyhających na Rzeczpospolitą Żydów i socjalistów.
O sukcesie owej legendy świadczą tysiące osób obecnych na pogrzebie Niewiadomskiego rozstrzelanego 31 stycznia roku 1923 w wyniku zasądzonej mu kary śmierci, ale też wzrost częstotliwości nadawania dzieciom jego imienia oraz „pielgrzymki” niektórych endeków na jego grób. Można wręcz powiedzieć, że wielu nacjonalistów nie uwierzyło organom prasowym własnego środowiska przekonującym – ze wspomnianych wyżej powodów – o szaleństwie zamachowca i woleli widzieć w nim tego, za kogo on sam się uważał. Eligiusz Niewiadomski zaś podczas swojego krótkiego procesu (od razu przyznał się do winy i wnioskował o… karę śmierci dla siebie) mówił jednoznacznie, że to nie Narutowicz, ale Piłsudski był jego celem i dopiero wybór inżyniera na prezydenta wpłynął na zmianę planów. Wpisywało się to więc w ostry konflikt polityczny endeków i stronników Marszałka.
Dokonywane już po zbrodni analizy osobowości oraz stanu zdrowia psychicznego Eligiusza Niewiadomskiego czerpiące z relacji jego znajomych oraz badania poczynionych przezeń (także w oczekiwaniu na wyrok śmierci) zapisków prowadziły zgłębiających temat w różne kierunki. Niektórzy oceniali i oceniają, że morderca prezydenta był istotnie osobą cierpiącą na schorzenia natury umysłowej. Inni zaś zauważali, że to „jedynie” bardzo problematyczne cechy charakteru, na które nałożył się osobisty kryzys oraz atmosfera społeczno-polityczna, jaka nastała po 9 grudnia roku 1922.
Wśród schorzeń wymienia się m.in. paranoję, obłęd czy katatonię. Owe opinie nie mogą jednak zostać w pełni potwierdzone wyłącznie na podstawie obserwacji poczynionych po śmierci mordercy. Pewne jest natomiast to, że Niewiadomski miał bardzo problematyczną osobowość i był socjopatą. Mówimy wszak o człowieku pełnym sprzeczności i niezrównoważonym. Był zarówno zakompleksiony i zamknięty w sobie jak i wybuchowy. Cechować miał się także surowością, ale i mściwością, a wręcz bezwzględnością – również wobec samego siebie, co miało cechy autodestrukcyjne (opinia malarza Jana Skotnickiego, który pracował z nim przy jednym biurku).
Wielu innych obserwatorów osobowości mordercy także potwierdza jego skłonności samobójcze. Co więcej, ich pojawienie się lub intensyfikację można łączyć z kryzysem zawodowym. Pod koniec roku 1921 stracił bowiem pracę w Ministerstwie Sztuki i Kultury po kłótni z… ministrem. Część analityków mówi wręcz, że Niewiadomski był zbyt pewny siebie i zarazem w absurdalnym sposób ambitny, by popełnić samobójstwo i odejść z tego świata nie zwracając na siebie uwagi całej krajowej opinii publicznej, zaś śmierć stanowiąca efekt kary śmierci zasądzonej w efekcie dokonana głośnej zbrodni politycznej stanowiła dla niego wręcz spełnienie marzeń i ambicji, połechtanie jego megalomańskiego ego o staniu się dla wielu legendą i bohaterem.
W tym kontekście bezrobotny i sfrustrowany radykał o nieokreślonych w pełni, ale skrajnych poglądach oraz chwiejnej osobowości stał się w warunkach ostrego politycznego sporu pierwszych lat istnienia II Rzeczpospolitej beczką prochu, która wybuchał po kontakcie z iskrą, jaką była endecka nagonka na Gabriela Narutowicza. Oceniając więc prezydentobójstwo z roku 1922 nie można z całą stanowczością przypisywać pełni winy nacjonalistycznej nagonce na Gabriela Narutowicza. Z drugiej jednak strony rozmywanie winy endeków także nie może mieć miejsca, gdyż wobec legalnie wybranego prezydenta wytoczono naprawdę ciężkie działa, co w oczywisty sposób wpłynęło na człowieka niezrównoważonego, a może nawet chorego i istnieje ryzyko, że gdyby za spust nie pociągnął Eligiusz Niewiadomski, to w tamtej atmosferze społecznej i politycznej zrobiłby to ktoś inny.
Warto, by o tamtej tragedii i towarzyszących jej okolicznościach pamiętali także współcześni uczestnicy sporu w debacie publicznej – i to niezależnie po której stronie się znajdują. Słowa mają bowiem konsekwencje, a nawet jeśli ostre opinie kierowane wobec przeciwników stanowią jedynie element gry pod publiczkę, to należy mieć świadomość, że nie każdy odbiorca ostrych przekazów to osoba w pełni stabilna emocjonalnie.
Michał Wałach