Statystyki z naszego kraju wskazują, że liczba rozwodów niekiedy przekracza nawet 1/3 liczby nowo zawieranych małżeństw. I choć owe dane są tragiczne, to nasz kraj nie należy pod tym względem do najgorszych na Starym Kontynencie. W przeszłości jednak było o wiele lepiej, gdyż liczba rozwodów wynosiła 0.
Tradycyjnie bowiem obszar prawa małżeńskiego pozostawał w gestii chrześcijańskich związków wyznaniowych. Te zaś nie dopuszczały (i często nadal nie dopuszczają) rozwodu. Najbardziej jednoznacznie na stanowisku obrony nierozerwalności małżeństwa zawsze stał Kościół katolicki. Było i jest to o tyle oczywiste, że w Nauczaniu Kościoła małżeństwo jest sakramentem, a mówiąc najprościej jak to możliwe: tego, co uświęcone, nie da się „odświęcić”, tak jak nie da się „odchrzcić” ochrzczonego czy „odbierzmować” bierzmowanego. Jednak władcy – w tym władcy Polski – próbowali niekiedy naginać zasady, a Kazimierz Wielki był wprost bigamistą. Z kolei zbory protestanckie traktowały tę kwestię w różny sposób, niekiedy jednak dopuszczając rozwód. Wszystko dlatego, że myśliciele reformacji odrzucali katolickie rozumienie sakramentów.
Zasadnicza rewolucja w prawie małżeńskim nastała wraz z rewolucją polityczną we Francji. Wtedy też pojawiła się idea zeświecczenia prawa małżeńskiego i rodzinnego. Tak zrodził się istniejący do dziś dualizm i podział na ślub wyznaniowy (w Polsce zwykle: kościelny) oraz cywilny.
Owe „zdobycze” rewolucji zostały rozniesione na wiele innych krajów Europy w czasach napoleońskich podbojów. Bonaparte był bowiem nie tylko żołnierzem, ale i reformatorem, a swój Kodeks Cywilny zwany Kodeksem Napoleona wprowadzała na zajętych terenach i w nowotworzonych państewkach. W ten sposób francuskie wymysły rewolucyjne dotarły i do naszego kraju, do Księstwa Warszawskiego.
Prawo małżeńskie i rodzinne w myśl napoleońskich przepisów nie ustanawiało jednak pełnej równości między mężem a żoną. I tak oto mężczyzna mógł żądać rozwodów w sytuacji cudzołóstwa żony, zaś kobieta w sytuacji cudzołóstwa męża, który nie oddalił kochanki żyjącej z nimi pod jednym dachem.
Po upadku Księstwa Warszawskiego Kodeks Napoleona pozostał w nowym, kongresowym Królestwie Polskim obowiązującym prawem, które dopiero po kilku latach zastąpił Kodeks cywilny Królestwa Polskiego. Przywracał on rolę ślubów religijnych, jednak obowiązywał krótko – po powstaniu listopadowym i utracie autonomii przez owo państwo zniesiono w roku 1836 przepisy o rozwodach.
Od tego momentu w Królestwie Polskim oraz na tzw. ziemiach zabranych o prawie małżeńskim decydowali duchowni, których potraktowano poniekąd jako urzędników Imperium. Dotyczyło to oczywiście nie tylko duchownych katolickich, ale także prawosławnych oraz innych, w tym protestanckich, a więc niekiedy tolerujących rozwody. W przypadku Polski i Polaków nadrzędną rolę odgrywał jednak Kościół katolicki broniący nierozerwalności małżeństwa.
Tyle zabór rosyjski. Austriacy nie bawili się natomiast w napoleońskie eksperymenty. Dlatego też na południu Polski nigdy żadnych rozwodów nie było, a sprawy małżeńskie aż do upadku CK Monarchii oraz przez wiele lat później regulował kodeks z roku 1811 (Allgemeines bürgerliches Gesetzbuch). Stanowił on, że jedynie Kościół, w którym zawarto małżeństwo, ma prawo stwierdzić jego nieważność, unieważnić lub znieść. Stwierdzenie nieważności to jednak – o czym należy pamiętać – coś innego niż rozwód. Tego typu zjawisko znane jest od wieków w Kościele katolickim i nie stanowi wyłomu w doktrynie. Stwierdzenie nieważności małżeństwa nie jest bowiem w żadnym wypadku aktem sprawczym, nikt niczego nie zmienia, nie odwołuje, nie cofa i nie unieważnia. W tym przypadku sąd biskupi jedynie orzeka, po wcześniejszym przeanalizowaniu sprawy, że przy zawieraniu małżeństwa nie dopełniono koniecznych formalności lub zignorowano przeszkodę uniemożliwiającą zawrzeć legalny związek.
W zaborze pruskim sprawy miały się natomiast inaczej niż w rosyjskim i austriackim. Tutaj władze uznały, że małżeństwo jest nie tylko kwestią religijną, ale także cywilną. Tym samym ustanowiono instytucję rozwodów.
Co ciekawe, wszelkie prawa małżeńskie powstałe w czasach zaborów obowiązywały w II RP. To właśnie dlatego cywilne rozwody nie istniały w Warszawie, Wilnie, Łodzi, Lwowie czy Krakowie, ale w Poznaniu – już tak. Władze państwa polskiego planowały ujednolicić przepisy, ale natrafiły na opór społeczny animowany przez duchowieństwo katolickie. Tym samym choć w latach 30. wprowadzono wiele nowych przepisów odwołujących stare kodeksy państw zaborczych dotyczące rozmaitych obszarów, to owej zmiany nie dokonano w obszarze prawa małżeńskiego.
Nic jednak dziwnego, że Kościół organizował sprzeciw wobec zmiany starych praw. Wszak nowe regulacje zaprezentowane w roku 1929 dopuszczały rozwody. Oczywiście patrząc z dzisiejszej perspektywy było to prawo dość zachowawcze i utrudniające rozpad rodziny, ale wówczas stanowiło istną rewolucję polegającą na zeświecczeniu małżeństw, odebrania duchownym jurysdykcji nad tą dziedziną i zalegalizowaniu rozwodów.
Ostatecznie przepisy rozwodowe wprowadzili na ziemiach polskich komuniści – ludzie bez realnego poparcia w narodzie i sprawujący władzę wyłącznie dzięki sile Armii Czerwonej i służb ZSRR. Niestety jednak ta decyzja „czerwonych” władz mocno zakorzeniła się w społeczeństwie, o czym świadczą tragiczne statystyki pokazujące, że każdego roku na 3 zawarte małżeństwa przypada 1 rozwód. Tym samym mówimy o dziesiątkach tysięcy rozbitych rodzin i dzieci pozbawionych fundamentalnego prawa o wychowywania się w domu z matką i ojcem. Ponadto w oczach Kościoła katolickiego będącego wspólnotą największej grupy Polaków rozwód to grzech.
Brak przepisów rozwodowych w II RP nie oznacza jednak, że ludzie wówczas nie porzucali osób, którym przysięgali miłość, wierność i uczciwość aż do śmierci. Bywało, że aby opuścić drugą połówkę desperaci zmieniali wyznanie na konfesję dopuszczającą rozwody. Takich ludzi nie brakowało, a jednym z najgłośniejszych przypadków porzucenia katolicyzmu w celu sformalizowania zmian w życiu uczuciowym jest historia Józefa Piłsudskiego.
Co jednak ciekawe, dyktator – choć sam musiał kombinować, by się rozwieść – nie zdecydował się na wojnę z Kościołem katolickim. A wprowadzenie rozwodów i laicyzacja prawa małżeńskiego z pewnością doprowadziłaby do gigantycznego kryzysu w relacjach między liderami Kościoła w Polsce a przywódcami obozu sanacyjnego.
Michał Wałach