Po zdławieniu prywatnej własności w sferze produkcji komunistyczne władze Polski w 1947 roku rozpoczęły „bitwę o handel”. Jej koryfeusz, ówczesny minister przemysłu i handlu Hilary Minc, oskarżał część handlarzy o dążenie do ograbienia ludzi pracy. „Bitwa” w rzeczywistości służyła pognębieniu rzeszy drobnych sklepikarzy, handlarzy i innych przedsiębiorców, którzy dzięki ciężkiej pracy starali się poradzić sobie w wybitnie niesprzyjających warunkach. W zamian otrzymali jedynie pogardę, wyzwiska i domiar podatkowy. Poniżej przedstawiamy sylwetki części z tych cichych bohaterów.
Jednym z tych prześladowanych przedsiębiorców był Bronisław Pindelski, Tuż po wojnie zdecydował się założyć lodziarnię. Jak wspominał „zdobyty lokal odnowiłem i wyremontowałem. Na moje zamówienie stolarz, specjalista od mebli sklepowych, wykonał w krótkim czasie piękne lady, wysokie półki i ozdobne stoliki z krzesełkami. […] Po otwarciu sklepu różne pyszności i przyjemna obsługa ściągały tłumy ludzi, żądnych słodyczy po długoletnim poście podczas okupacji niemieckiej […]”.
Słodki biznes rozwijał się bardzo szybko. Na tyle szybko, że jego właściciel mógł już wkrótce zdecydować się na zakup samochodu. Był to Opel Olimpia. Bezpieka jednak patrzyła na ten luksus krzywym okiem. Zdecydowała się więc skonfiskować auto. „Prywaciarz” nie dawał za wygraną i po sześciu tygodniach odzyskał samochód. Działo się to w 1946 roku.
Nieproszeni goście od państwa
Minęły cztery lata. Lodziarnia spokojnie się rozwijała. Ale wszystko co dobre musi się kończyć. Przynajmniej jeśli chodzi o prywatny biznes za PRL. W 1950 roku w pewien spokojny dzień do lodziarni przyszli goście. Ci zwykli, liczący na deser, ale także ci niecodzienni i niepożądani. Z kontroli finansowej. Od komunistycznych władz. Nie przyszli więc na lody. Mieli inne cele. Jeden z nich wylegitymował się i nakazał wyprosić klientów. Następnie rozpoczęli rewizję, kierując się głębokim przeświadczeniem, że drobny cukiernik jest podejrzany, a może i chowa jakieś dolary. Podczas rewizji nie przebierali zatem w środkach.
„Nagle zauważyłem” – wspomina Pindelski – „jak duży regał z towarem zaczyna się chwiać i może runąć. Zobaczyłem też, że popękały niektóre lustra w tyle półek, gdzie stały butelki z winami. – Proszę ostrożnie! – zawołałem. – Pękają lustra! Zachowujecie się jak gestapowcy… – Coś pan powiedział?! – krzyknął rewident. – […] Drogo będą cię te wyzwiska kosztowały, ty malutki kupczyku” – czytamy we wspomnieniach.
Na czym się skończyło? Na tym, co często w takich sytuacjach. „Gigantycznym” domiarze podatkowym.
Twoje nazwisko Wysocka!
Właściciel lodziarni i tak miał szczęście, że funkcjonariusze poprzestali na domiarze (i prywatnych wyzwiskach). Inni padali wręcz ofiarą publicznego pohańbienia. Tak też stało się w przypadku składu mięsnego na warszawskiej Pradze przy ulicy Piotra Skargi. Należał on do małżeństwa właścicieli sklepu rzeźnickiego. Kontrola odkryła tam podobno „dwie tony towaru”. W mediach starano się przedstawić go w jak najgorszym świetle. Podobnie jak jego właścicieli.
„Brudne, cuchnące mięso, wędlina i smalec wędrowały stąd na czarny rynek. Nie chowaj twarzy! Wiemy, jak się nazywasz! Wiemy, kim jesteś! Twoje nazwisko Wysocka! Jesteś wrogiem klasowym! Całe społeczeństwo stanęło do walki ze spekulacją. Wróg będzie wytępiony” – mówił komentator Polskiej Kroniki Filmowej w filmie „Wszyscy do walki ze spekulacją”.
Tkactwo jak w konspiracji
Państwo nie oszczędzało też kobiet – właścicielek przedsiębiorstw. Niektóre z nich starały się znaleźć sposoby na poradzenie sobie z przepisami. Choćby w przypadku zatrudnienia „na czarno” służącego uniknięciu państwowych represji. Na przykład Janina Przewłocka-Okęcka, właścicielka zakładu tkackiego, wspomina w jaki sposób starano się poradzić sobie z kontrolą urzędową. Otóż przy drzwiach powieszono kartkę z napisem „proszę dzwonić dwa razy”.
Gdy ktoś się do prośby zastosował był to sygnał, że jest podejrzany. Znajomi wiedzieli bowiem, żeby dzwonić trzy razy. Dlatego też, gdy ktoś zadzwonił zgodnie z napisem, pracownice odrywały się od swych stanowisk. I szybko pędziły, by rozsiąść się przy stole. Chciały bowiem pokazać, że są tam jedynie w celach towarzyskich.
Grunt to dobrze policzyć
W przypadku innego zakładu pracowników było realnie mniej. Aparat skarbowy miał jednak inne zdanie. Dzięki temu mógł „oskarżyć” o wyższe obroty. Tak też stało się w przypadku Danuty Piontek, przedsiębiorcy pracującego w branży tekstylnej. Jak wspomina kobieta, PRL-owski „Wydział Finansowy” kierował się prostą zasadą. Każdego zgłoszonego pracownika traktował jako pracującego cały rok. Nawet jeśli realna praca trwała na przykład miesiąc.
„Jeżeli ja zatrudniałam osobę przez 3 miesiące i ta osoba przedstawiała dokument, że następnego dnia podjęła pracę w instytucji państwowej, to to nie było żadnym argumentem dla oskarżycieli” – wspomina Danuta Piontek. „Jaki może być komentarz? W rezultacie okazało się, że była to typowa nagonka na kogoś, kto zarabia, jest lepszy – trzeba więc go ściągnąć do poziomu. Robiło się więc afery i mnie się to przytrafiło. To miała być przestroga i nauczka dla innych” – dodała kobieta.
O tych ludziach, podobnie jak o wielu innych, anonimowych bohaterach nie uczy się dzieci w szkołach. Nie śpiewa się na ich cześć pieśni na akademiach. A jednak to także oni zaświadczyli o sile polskiej przedsiębiorczości, pracowitości i dążeniu do wolności. Mimo groźby nie tylko podatkowego domiaru, ale nawet wystawienia na publiczne pohańbienie, nie poddali się. Wbrew wszystkim przeciwnościom starali się pokonać towarzyszące im trudności i budować siłę swoją, swych rodzin i całej Ojczyzny.
Marcin Jendrzejczak
Wykorzystano fragmenty pracy opublikowanej przez Polską Agencję Rozwoju Przedsiębiorczości pt. „Siedem dekad polskiej przedsiębiorczości”. Autorzy pracy to: Mirosława Płyta, Aleksandra Janiszewska, Łukasz Bertram, Maciej Kowalczyk.