Wszystkie sondaże zgodnie wskazują, że na partie kierowane przez Jarosława Kaczyńskiego oraz Donalda Tuska chce zagłosować 2 na 3 dorosłych Polaków. Czy zatem jest możliwe, by liderzy dwóch największych ugrupowań nie weszli do Sejmu? Teoretycznie: tak, w praktyce: zdecydowanie nie. Trzydzieści lat temu taki scenariusz się jednak ziścił. Jak do tego doszło?
Wybory parlamentarne w roku 1991 były pierwszymi w pełni wolnymi i demokratycznymi wyborami w naszym kraju w okresie po II wojnie światowej. Wcześniej, w roku 1989, wolne były jedynie wybory do niezbyt istotnego ustrojowo Senatu, a antykomunistyczna opozycja walczyła z komunistami jedynie o 35 proc. mandatów sejmowych, zaś pozostałe 65 proc. zostało niejako z góry przydzielone dla PZPR i koalicjantów (formalnie było to oczywiście mniej ordynarne). Natomiast nowy, w pełni demokratyczny Sejm z roku 1991 był skrajnie rozdrobiony, gdyż nie istniał wówczas próg wyborczy.
Rządzenie w sytuacji, gdy do Sejmu dostało się 29 komitetów, z których aż 11 miało zaledwie 1 posła, było niezwykle trudne. Każdy rząd musiał być tworzony przez koalicje o często egzotycznym charakterze. Ponadto największy klub liczył zaledwie 62 posłów. Tyle osób do Sejmu wprowadziła postsolidarnościowa Unia Demokratyczna, partia o charakterze centrowym.
Mimo takich trudności udawało się, w bólach, ale jednak, tworzyć rządy mające poparcie większości. Nie było jednak tajemnicą, że każda bardziej kontrowersyjna sprawa może pogrzebać istniejącą koalicję. Taki los spotkał rząd Jana Olszewskiego (wbrew popularnemu mitowi nie upadł przez pomysł dekomunizacji i dezubekizacji, gdyż już wcześniej stracił wsparcie większości sejmowej).
Dodatkowym czynnikiem destabilizującym życie rządu i parlamentu był prezydent Lech Wałęsa. Polityk miał gigantyczne ambicje i chciał odgrywać większą rolę, niż wynikałoby to jedynie z zapisów konstytucji (tzw. małej konstytucji z roku 1992). Były lider „Solidarności” chciał mieć decydujący wpływ na całe polskie życie polityczne, także na kształt i politykę rządu, który formalnie zależeć winien od Sejmu, a nie prezydenta. Doradcy Wałęsy odnajdywali jednak sposoby na zwiększanie zakresu jego władzy poprzez stosowanie swobodnych interpretacji prawnych. Istotny był także jego osobisty autorytet i aura lidera antykomunistycznej opozycji w ostatniej dekadzie PRL.
W końcu jednak Lech Wałęsa uznał, że zamiast lawirować między słabymi i zwaśnionymi partiami politycznymi, z których żadna nie chce uznać w pełni jego przywództwa, powinien mieć własne ugrupowanie. Tak powstał Bezpartyjny Blok Wspierania Reform. Już sama nazwa i utworzony na jej podstawie skrót wskazują na pewne inspiracje Wałęsy: BBRW był bowiem zapleczem rządów sanacyjnych, z tym, że wówczas pełna nazwa partii zwanej także BBWR-em brzmiała: Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem Józefa Piłsudskiego.
Aby jednak BBWR Wałęsy pojawił się w Sejmie potrzebne były nowe wybory. Prezydent był zaś przekonany o swojej sile i pewnym, wysokim zwycięstwie. Dlatego też parł do konfrontacji z rządem Hanny Suchockiej, który w końcu upadł (co nie było szczególnie trudne do sprowokowania zważywszy na egzotyczny charakter koalicji będącej zapleczem dla gabinetu: od liberalnej i świeckiej Unii Demokratycznej, po polityków Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, z których część reprezentowała jednoznaczny i bezkompromisowy katolicyzm polityczny niechętny świeckim i postępowym UD-ekom). Z powodów formalnych pojawiła się konieczność rozpisania nowych wyborów. Tu Wałęsa osiągnął sukces.
Sukcesem nie były jednak dla niego wyniki wyborów z jesieni roku 1993. BBWR uzyskał zaledwie 5,41 proc. głosów, co przełożyło się na 16 mandatów Sejmowych. Daleko było mu do 231 posłów składających się na większość. Dodatkowo dawny lider „Solidarności” stracił możliwość oddziaływania na rządy swoim autorytetem i legendą, gdyż ugrupowania postsolidarnościowe w roku 1993 poniosły totalną klęskę. Nowy rząd sformowała postkomunistyczna koalicja zwana Sojuszem Lewicy Demokratycznej razem z Polskim Stronnictwem Ludowym o korzeniach zarówno PRL-owskich (ZSL), jak i opozycyjnych.
Realnie jednak wybory z roku 1993 nie oznaczały, że Polacy odwrócili się od dawnego obozu solidarnościowego. Przeciwnie. Ludzie dawnej opozycji antykomunistycznej nadal cieszyli się sporym poparciem, ale popełnili masę błędów, które przełożyły się na sukces SLD i PSL.
Oto bowiem liderom postsolidarnościowego centrum, centroprawicy i prawicy niemalże umknęła nowość na polskiej scenie politycznej: próg wyborczy. Politycy, zamiast współpracować, rywalizowali i szli do wyborów osobno. Efekt? Kilka komitetów zdobyło poparcie na poziomie od 2 do niecałych 5 procent, co oznaczało, że nie brały udziału w podziale mandatów (dodatkowo Katolicki Komitet Wyborczy „Ojczyzna” uzyskał 6,37 proc. głosów, ale jako koalicja musiał przekroczyć próg wyborczy na poziomie 8 procent). Więcej o tamtej klęsce prawicy, która uzyskała około 40 procent głosów, ale w Sejmie nie miała praktycznie żadnego znaczenia oraz o sukcesie lewicy, która zdobyła więcej niż wynikało to z jej wyniku, można przeczytać tutaj: Prawica sama sobie zgotowała ten los, czyli jak SLD wbrew matematyce wygrało wybory w roku 1993.
W tym tekście szczegółowo interesuje nas natomiast coś innego: los dwóch panów, którzy od roku 2005 niepodzielnie rządzą polską polityką. Rok 1993, który okazał się bolesny dla całej dawnej opozycji, od postsolidarnościowej prawicy po centrum, dotknął także Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska.
Partia obecnego lidera Prawa i Sprawiedliwości, Porozumienie Centrum, zyskała w roku 1993 4,42 procent głosów. Poparcie ponad 600 tys. Polaków nie dało formacji żadnego mandatu sejmowego. Jarosław Kaczyński musiał znaleźć sobie inne zajęcie, a do Sejmu powrócił w roku 1997 (choć wówczas przez kilka lat nie odgrywał istotnej roli).
Podobny los spotkał partię obecnego lidera Platformy Obywatelskiej. Jego Kongres Liberalno-Demokratyczny przekonał do siebie 550 tys. osób, co oznaczało poparcie na poziomie 3,99 proc. Było to także za mało, by cieszyć się jakimiś sejmowymi mandatami. Donald Tusk, podobnie jak Jarosław Kaczyński, znalazł się poza parlamentem. Wrócił, tak jak Jarosław Kaczyński, w roku 1997, tyle, że nie do Sejmu, a Senatu, który tak jak i dziś uchodził wówczas za miejsce pozbawione emocjonujących sporów politycznych i prawa do podejmowania ważnych decyzji.
Widać więc wyraźnie, że choć dziś Jarosław Kaczyński i Donald Tusk znajdują się po dwóch stronach barykady, to ich polityczne losy bywały podobne. Dotyczy to zarówno momentów trudnych, porażek i wpadek, jak i sukcesów oraz powrotów.
Michał Wałach